Posłów z tytułem profesorskim jest w obecnym Sejmie niewielu. Można ich policzyć na palcach obu rąk. Za to, jak na tak nieliczną reprezentację, wywierają nadspodziewanie duży wpływ na naszą scenę polityczną. O kim mowa? Chociażby o Krystynie Pawłowicz z Prawa i Sprawiedliwości, Stefanie Niesiołowskim z Platformy Obywatelskiej czy Tadeuszu Iwińskim z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, czyli profesorskich głowach polskiej polityki.
Profesor prawa Krystyna Pawłowicz z PiS to medialne objawienie tej kadencji Sejmu, sama o sobie opowiada, że ma naturę belfra – mówi głośno, jak to na wykładach, i szuka dosadnych porównań, żeby studenci lepiej zrozumieli zagadnienie. Być może dlatego na jej zajęciach słuchaczy nigdy nie brakowało. Jednak to, co na uczelni jest zaletą, w polityce może być wadą. Głośne mówienie utożsamiane jest z agresją, a dosadne porównania z chamstwem.
Prof. Pawłowicz co prawda jest ulubienicą mediów, które z lubością cytują jej dosadne słowa, ale partia czasami świeci za nią oczami. Tak było przy okazji „Marszu szmat", który miał zwrócić uwagę na problem niskich wyroków za gwałty. Cała Polska słyszała, jak Pawłowicz mówiła: „szmaty, po prostu szmaty". Opinia publiczna była w szoku. Na nic nie zdały się wyjaśnienia prof. Pawłowicz, że cytowała oficjalne zaproszenie organizatorów na marsz.
Złotouści
Spory rezonans wywołały też słowa Pawłowicz w wywiadzie dla „Rz", że czeka i modli się, żeby Unia Europejska sama się rozwaliła. Media natychmiast zażądały wyjaśnień od PiS, czy to jest oficjalne stanowisko partii, i sam prezes musiał się z tego tłumaczyć.
Pawłowicz wypełniła pustkę w Sejmie po odejściu do europarlamentu innej ekscentrycznej profesor – Joanny Senyszyn z SLD, znanej z antyklerykalizmu oraz zamiłowania do skórzanych spodni i kurtek w panterkę, a także niebojącej się wystąpić na paradzie równości ze skórzanym pejczem w ręku.