Ukazało się właśnie nowe tłumaczenie książki napisanej, a właściwie już raz w powyższy sposób przetłumaczonej przez autora tych słów Marcela Prousta. „W stronę Swanna", pierwszy tom cyklu „W poszukiwaniu straconego czasu", ponad 80 lat po wydaniu w tłumaczeniu Tadeusza Boya-Żeleńskiego przełożyła na język polski Krystyna Rodowska.
Tłumacze mierzą się więc z Proustem średnio raz na wiek. To i tak często jak na powieść w zasadzie nieprzetłumaczalną. Nie przez zdania ciągnące się przez pół strony, metafory wyrastające z metafor czy obsesję Prousta na punkcie nie tyle sensu, ile przede wszystkim brzmienia języka. Mówimy w końcu o pisarzu, który przebiegł pewnej nocy kilka dzielnic bombardowanego przez Niemców Paryża tylko po to, żeby mówiący płynnie po włosku znajomy powtórzył mu kilka razy wyrazy „senza rigore", bo sam nie słyszał ich dostatecznie wyraźnie, żeby stwierdzić, czy zdanie, które tworzyły, nie „dźwięczy pusto". Problem z onieśmielającym czytelników i przerażającym tłumaczy językiem Prousta nie polega na jego budowie, tylko funkcji. Na tym, że przekracza on granice literatury i wkracza w świat mistyki.