„Dwa ognie" to niemal klasyczna ballada, typowy szlagier.
To najprostsza melodia, jaką napisaliśmy. Taką napisać najtrudniej, a dobrze się czuję w takiej konwencji i gdyby nam się przyjrzeć, to nawet „Polepiony" z pierwszej płyty był balladowy. Powstał pod koniec mojej obecności w liceum, gdy nie wiedziałem jeszcze, co będę robić, a każda część mnie chciała czegoś innego. „Ślady", które jako pierwsze zdobyły popularność w Trójce, też zdradzały naturalną skłonność do pisania melodii. Popełnialiśmy już w przeszłości takie rzeczy. Z lat 80. trudno byłoby mi wybrać balladę, którą szczególnie lubię, ale trudno zapomnieć, że Leonard Cohen był artystą łączącym w przedziwny sposób brzmienia elektroniczne, grane z syntezatora Casio, i balladowość właśnie. Kontrast między popularną formą a poważnymi tekstami był bardzo ciekawy.
Tym bardziej że „Dance Me to the End of Love" było przebojem wśród odbiorców telewizyjnego „Koncertu życzeń" oraz na dancingach. Jest też na płycie w „Morskich lwach" szyderstwo z utopii politycznej, że wszystko w Polsce jest lub będzie dobrze.
Na ten tekst złożyły się dwie historie, które nie mają ze sobą związku. Jechaliśmy rodzinnie samochodem i słyszeliśmy w radiu, że na plażę wyszły lwy morskie i dobrały się do plażowiczów oraz ich gofrów, cukierków, lodów. Dzieci były przerażone, czy na wakacjach będą nas atakować morskie lwy. Wtedy pokazałem im zdjęcie leniwych, tłustych zwierzaków. Dzieciaki wybuchły śmiechem i pytały, jak to jest możliwe, że taka wielka foka nazywana jest lwem. Druga kwestia to telewizja, której nie oglądam, choć co to dziś znaczy, gdy wszystko jest w smartfonie? Więc kiedy tak koncertowałem, jeżdżąc po Polsce, włączyłem kiedyś państwową telewizję i zaskoczył mnie, zadziwił język.
Chwilami można wręcz mówić o powrocie do stylistyki „Dziennika Telewizyjnego", narzucanej przez Jerzego Urbana.
W to wszystko wpisała się relacja z pobytu premiera na Jasnej Górze – wspominałem już o tym – który w gronie kościelnych hierarchów mówił o podkopywaniu Polski. Znowu pojawili się jacyś oni. Jakiś spisek. Wydawało mi się, że oglądam surrealistyczną opowieść reżyserowaną przez Felliniego, a jednocześnie pomyślałem, że ta konwencja musi jednak działać.
Młodzi ludzie, choć są też tacy, którzy mają prawicowe poglądy, mówią, że ich największy dramat polega na tym, że nie mają się przeciwko komu buntować.
A przekaz pełen zakazów, straszenia, połączony z patosem, tak straszny, że niemal śmieszny?
„Kluczem" do zrozumienia zwolenników takiej rzeczywistości jest chyba „Seksmisja" Machulskiego o starszym panu, który ma prawo czuć się skrzywdzony, a jednocześnie żyje w ekskluzywnej willi, trzymając wszystkich w sztucznym świecie, przekonując, że Kopernik też była kobietą, co potwierdzają wszystkie badania archeo.
A ja myślę o pokoleniu hip-hopu, które buntowało się przeciwko swoim rodzicom, podobnie jak kiedyś buntowało się na przykład pokolenie Beatlesów. Nie słyszę w dzisiejszym hip-hopie żadnego buntu. A przecież mówi się do młodych ludzi nawet nie językiem rodziców, tylko dziadków.
Gdzie pan szuka uspokojenia poza muzyką? W książkach?
Generalnie mało czytam książek publicystycznych, a bardzo mi się podoba seria wydawnictwa Karakter poświęcona japońskim i afrykańskim autorom, tworzącym literaturę, która jeszcze używa metafory, przypowieści, a jednocześnie bywa zabawna. Świetny jest Alain Mabanckou i jego „Zwierzenia jeżozwierza", genialny Kamel Daoud, autor „Sprawy Meursaulta". W Europie już się tak nie pisze. A najnowsza książka Harukiego Murakamiego, którą właśnie czytam, niestety, mnie rozczarowała.
Jak spędza pan wolny czas?
Wiedząc, że czeka mnie okres promocji i koncertów, pojechałem na ferie w totalne odludzie i to mi fantastycznie pomaga. O najlepszym wypoczynku mogę mówić, kiedy uda mi się wyciszyć w sobie gadającą nieustannie głowę. Mam z tym problem, że zbyt często do mnie gada. Oczywiście gdyby ktoś spojrzał na mnie, gdy pracuję, pomyślałby, że jestem największym leniem na świecie, bo przecież leżę wtedy na kanapie. A przecież tłoczą mi się wtedy w głowię myśli – o tym, co zapisać, co zostawić, a co wyrzucić.
Czy najmłodsze pokolenie Waglewskich zdradza oznaki muzykalności?
Niebezpieczne w rodzinach muzyków, ale też prawników i lekarzy, jest to, że postać ojca, który odniósł sukces, może wszystkich przyćmić, choćby dlatego, że każdy artysta ma sporo z narcyza. Dlatego staram się, by dzieci nie były zajęte moim życiem zawodowym. Natomiast cały czas słucham w domu muzyki, a młodszy gra na bębnach. Chciał bardzo, a coś mu nie szło. Okazało się, że jest leworęczny nie tylko w pisaniu. Musiałem mu odwrócić bębny i okazało się, że ma talent. Resztę zostawiam jego decyzjom. Najstarsza świetnie rysuje. Ogólnie jednak dzieci nie są zainteresowane przyjściem na mój koncert. Syn był raz, ale po półgodzinie wybrał mecz Real–Barcelona. Wcześniej poszliśmy do Och-Teatru na koncert Waglewski–Fisz–Emade. Dzieci zasnęły po 20 minutach.
A jak idzie panu granie z ojcem?
To ma sens, kiedy jest dobry pomysł, by brzmieć inaczej niż Voo Voo i inaczej niż Tworzywo. Na pewno mamy wspólny gen muzyczny, który pomógł nam nagrać dwie płyty pod szyldem Waglewski Fisz Emade. Ale jeśli na swoich płytach czasami przypominam ojca, to w sposobie śpiewania sprzed 20 lat. Dla mnie jednak najciekawszy jest pierwiastek różnic. Ojciec gra z zespołem improwizującym i opowiada historie w prosty sposób, a na naszej płycie, która bierze się z nasłuchiwania tego, co modne, ale nasiąknięte oryginalną elektroniką i produkcją, teksty są metaforyczne, często dość zaczepne. Mimo że jesteśmy rodziną, mimo że słuchaliśmy w domu przez jakiś czas tej samej muzyki – Marleya, Coltrane'a i Hendriksa, ważne dla mnie i Piotra było nasze środowisko, które pozwoliło nam odciąć pępowinę. Nie byłoby nas na scenie, gdyby nie Beastie Boys, Kraftwerk czy Portishead.
A jeśli spotykacie się z ojcem – to jako muzycy równi sobie?
Trudno jest wyjść z sytuacji ojciec–syn. To zawsze inna relacje niż z kumplami, przyjaciółmi. Jednak ojcu nie wypada pewnych rzeczy powiedzieć, a ojciec synowi może powiedzieć wszystko, chociaż to trochę anachroniczne dla mojego pokolenia. Dziś razem rzadko koncertujemy, choć nie było przecież nigdy większych spięć i kłótni. Po prostu nie mamy nowej płyty. Ojciec jest osobą zdecydowaną, dość egocentryczną, co nie zawsze jest łatwe, bo ja się uczę poprzez zabawę, a nie poprzez stosunek mistrz–uczeń. Natomiast samo muzykowanie to czysta przyjemność. Bardzo też lubię prowadzić z ojcem audycję „Magiel Wagli", co też jest zastanawiające, bo zakładaliśmy, że będziemy się kłócić, że ja będą przynosił nagrania młodych artystów, a ojciec powie, że nie rozumie, o co im chodzi. Tymczasem okazuje się, że młoda muzyka to jest stąpanie po starych śladach, a przecież młodzi artyści, których gram, nie są hohsztaplerami.
Nie jesteście pierwszym pokoleniem Waglewskich na antenie Trójki.
Tak. Dziadek, ojciec taty, był kimś w rodzaju dziennikarza etnograficznego. Jeździł po Polsce, rozmawiał z muzykami ludowymi, czego zapisem jest książka, a na antenie Trójki można było posłuchać jego reportaży.
Bartosz Waglewski (r. 1978) znany jako Fisz jest muzykiem, wokalistą, autorem tekstów i radiowcem. Nagrał ponad 20 albumów solowych oraz w różnych projektach muzycznych, m.in. w grupach Tworzywo Sztuczne, Kim Novak. Jego ojcem jest Wojciech Waglewski, lider zespołu Voo Voo, a bratem Piotr Waglewski, nagrywający muzykę pod pseudonimem Emade, z którym Fisz współpracuje od początku kariery. Ich najnowszy album wydany pod szyldem Fisz Emade Tworzywo ukaże się 8 marca pod tytułem „Radar". W marcu rusza także trasa koncertowa po Polsce promująca album
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95