Bartek Waglewski „Fisz”: Mam dość tolerowania toksycznych sytuacji

Przeżywam kryzys wiary, to nie jest dla mnie łatwy temat, ale tym bardziej nie lubię świętoszkowania, a przede wszystkim łączenia polityki z religijnością, z sacrum. To mnie odrzuca. Wiara dla wielu moich bliskich to za poważna sprawa, by tak robić - mówi Bartosz Waglewski, Fisz.

Aktualizacja: 01.03.2019 23:03 Publikacja: 01.03.2019 00:01

Bartek Waglewski „Fisz”: Mam dość tolerowania toksycznych sytuacji

Foto: Forum

Plus Minus: Skończył pan 40 lat, co oznacza „czterdziecha"? Pamięta pan serial o inżynierze Karwowskim?

To bardzo dobry serial.

Zamieniliśmy socjalistyczne zjednoczenia na korporacje, ale wiele rzeczy jest podobnych.

Zmieniło się podejście do wieku. Zawsze miałem dystans do czterdziestki, zjawiska, które oznacza, że czas zaczyna biec inaczej i od tej pory trzeba dbać o serce i częściej robić badania krwi. W związaną z tym neurozę nie wpadłem i takiego rodzaju zmiany nie czuję. Ale mam już dość otaczania się ludźmi i tolerowania sytuacji toksycznych. O tym jest też płyta „Radar", o tym że jestem nastawiony na najbliższe, ukochane osoby, bo to przede wszystkim album miłosny. Jedyna rzecz, którą z całą mocą poczułem po czterdziestce – to, że czas przyspieszył, jest go mało, może dlatego, że tak bardzo angażujące bywają dzieci. W każdym razie wiem, że muszę czas szanować, na pewno się staram, bo szkoda go na duperele.

Zrezygnował pan również z rapu.

Tak, i to się stało bardzo naturalnie, bo rap jest muzyką o tym, co „tu i teraz", a mnie już nie wypada używać, a może nawet naśladować języka młodych. Oni robią to lepiej, bo po prostu inaczej żyją. Z tym się wiąże naturalnie bywanie w klubach, tworzenie nowego slangu, nasłuchiwanie świata. Ja to wszystko robiłem wcześniej, gdy byłem młodszy. Ale język się zmienia bardzo dynamicznie, nie nadążam za zmianami, ponieważ zmienił się mój styl życia. Doszło do tego, że kiedy słucham młodych ludzi – bywa, że ich nie rozumiem. Jednak wciąż ważne dla mnie i Piotrka [Piotr Waglewski „Emade", brat Fisza, producent i autor muzyki – red.] jest to, na co hip-hop zawsze stawiał: pozycja producenta i słowa.

A jak się pan czuł na imprezie z okazji 20-lecia wytwórni płytowej Asfalt, który wydawał wasze płyty?

Czułem się właśnie tak, jak to opisałem. Przyszli młodzi ludzie, których na moich koncertach widuję coraz rzadziej. Gwiazdami byli Taco Hemingway i Otsochodzi. To już zupełnie inny hip-hop; inny sposób ubierania się, oświetlania koncertów, bardziej popowy, wyreżyserowany. To show. Nasz hip-hop lat 90. wyglądał zupełnie inaczej, ale to dobre i naturalne w popkulturze: zmiany są konieczne. Życzę młodszym kolegom sukcesów, w samym przekazie zaś nie znajduje nic, co by mnie interesowało. Inaczej żyję, mam inne doświadczenia.

Opisał pan blichtrowy klimat w „Swetrze".

Trochę tak. Wydaję mi się, że byliśmy bardziej odporni na mody, które dziś na dodatek szybciej się zmieniają. My dłużej identyfikowaliśmy się z nową formą i nowym językiem. Mam wrażenie, że dzisiejsza muzyka jest świetnie zaśpiewana, znakomicie wyprodukowana, ale mało opowiada o świecie, który mamy wokół. „Radar" jest też o tym, że to, co łykałem szybko, w pośpiechu, równie szybko znikało z mojej pamięci. Nic nie zbudowało. Żeby budować mądrzej trzeba czasu. Ale może to jest anachroniczne myślenie. Młodzi ludzie niesamowicie pędzą. Nie potrafiłbym tak żyć. Może jestem dinozaurem. To też trochę tekst autoironiczny: w świecie dającym się sprowadzić do „ja, ja, ja" też potrafimy od czasu do czasu sobie pofolgować. Bywamy próżni.

Młodszy od pana o 11 dni Pablopavo nagrał album z piosenką dedykowaną Karwowskiemu opartą na dancingowych rytmach z okresu, kiedy się urodził. Wy także czerpiecie z tamtego czasu, tylko że z innej muzyki: słychać bas z Joy Division, syntezator z Kombi.

Nagrywając, myśleliśmy o podroży i o drodze, bo brakuje nam muzyki drogi kojarzącej mi się z kasetami magnetofonowymi, które kiedyś zabierało się na podróż do samochodu. Zrobiłem ostatnio prawo jazdy. Może to się wszystko łączy? Moment zwrotny zdarzył się w zeszłym roku, chyba w czerwcu, kiedy wsiedliśmy do samochodu i Piotrek mnie zaskoczył. Włączył nagranie Chrisa Rea!

Nie wierzę!

No tak! Ta muzyka skojarzyła mi się z estetyką taksówkarzy, taką, której chętnie słuchają kierowcy. Zwróciło moją uwagę również to, że ten wielki przebój, a był to jakiś „Road", jakaś droga do czegoś...

„The Road To Hell".

...trwał aż pięć minut. Moje zaskoczenie było tym większe, że wydawało mi się, że moda na lata 80. zanika, a to, co niedawno obserwowaliśmy, to tylko chwilowe zachłyśnięcie się aurą czasów, których przecież młodzi ludzie nie znali... Dla nich była to kwestia ironicznego podejścia, „mody na obciach", a my podeszliśmy do sprawy całkiem poważnie. Tak więc zdziwiłem się, że Piotrek znalazł w Chrisie Rea punkt odniesienia do tego, co mamy zrobić. Ale słuchając, jak Rea snuje swoją muzyczną opowieść, pomyślałem sobie, że jest bardzo „tu i teraz". Piotrek zdawał sobie z tego sprawę od początku, bo jest muzycznym stylistą, który robił produkcje hiphopowe i myśli nie tylko o dźwiękach, ale też jak to wszystko ubrać.

Mam wrażenie, że młodzi ludzie, których brzydzi albo nie obchodzi to, co się teraz dzieje w sferze publicznej, znajdują bohaterów w wyabstrahowanej przeszłości. Stąd powracająca moda na lata 70. i 80. Co wy myślicie o tamtej stylistyce, słuchacie nagrań z tamtych lat?

Wprost przeciwnie. „Nasze" lata 90. – czyli grunge i hip-hop, które nas wychowały – były jej zaprzeczeniem. Oczywiście hip-hop odnosił się też do Kraftwerk, bo muzyka elektroniczna istniała długo w klubach, ale nurty, do których nawiązują dziś młodzi ludzie, reprezentowane przez Duran Duran czy nawet The Modern Talking, były nam totalnie obce, obciachowe. Z kolei Blondie i The Clash uznano za zdrajców, ponieważ zatrudniali dyskotekowych producentów. Pominięto też, niesłusznie, znaczenie takich zespołów jak Talking Heads – często dziś cytowany zespół m.in. przez LCD Soundsystem – łączących energię muzyki klubowej z postpunkową. Traktujemy je poważnie, nie naśmiewamy się z grania na instrumentach klawiszowych, przewieszonych nad biodrami jak gitary. Nie śmiejemy z tapirowanych włosów. Mamy szacunek dla tych, którzy zapoczątkowali rewolucję muzyki klubowej i z muzyki dla „bananowej młodzieży" potrafili stworzyć coś wartościowego. I gdyby odrzucić plastik, jest w tej muzyce po prostu kawał dobrej piosenki z dobrym tekstem. Poza tym, myśleliśmy też o tym, jak wyprodukować na płycie balladę. A wtedy przychodzi na myśl Talk Talk i Chris Rea, a także Joy Division. Oczywiście nie mówię o naśladownictwie, tylko o śladach, które nas prowadziły. Dlatego nie przekreślajmy lat 80., bo to nie tylko Duran Duran, ale także Prince, Talking Heads i The Clash.

Kiedy zaczęło się to grzebanie w dawnej muzyce?

W latach 90., kiedy najważniejsze nie były zespoły z gitarami, tylko dobrzy producenci, którzy układali muzykę na nowo i poszukiwali na przykład dobrego motywu „funk drummera" Jamesa Browna. To było chodzenie po starych śladach, ale po to, żeby dać nową jakość w hip-hopie, trip-hopie czy drum'n'bassie. My cały czas chodzimy po dawnych śladach. To daje nam, paradoksalnie, nadzieję na stworzenie brzmienia bardzo osadzonego w dzisiejszej popkulturze.

Kilka utworów na nowej płycie dotyka kwestii wiary, religijności. Jeden z nich to „Jestem w niebie", o ludziach, którzy roszczą sobie prawo do oceniania innych.

Przeżywam kryzys wiary, to nie jest dla mnie łatwy temat, ale tym bardziej nie lubię świętoszkowania, a przede wszystkim łączenia polityki z religijnością, z sacrum. To mnie odrzuca. Wiara dla wielu moich bliskich to za poważna sprawa, by tak robić. Dla moich znajomych, którzy są ludźmi religijnymi, wystąpienia polityczne, wszystko jedno jakich polityków, gdy wykorzystują sferę religijną – są nie do przyjęcia. Na przykład premiera Morawieckiego, który mówił z Jasnej Góry o podkopywaniu Polski. To brzmi anachronicznie i nieautentycznie. Wypycha wielu młodych ludzi z Kościoła, zniechęca. Często mam wrażenie, że ci ludzie, którzy nazbyt łatwo formułują mocne oskarżenia i grożą nam paluchem – mówiąc o moralności, odwzorowują własne diabły, które siedzą im za pazuchą. O tym jest też tekst „Jestem w niebie". Jest w nim kontrast, który przewija się przez całą płytę i ma kontekst czysto miłosny. Jest wyznaniem.

Wielu młodych Polaków ma dylemat: wysyłać dzieci na religię czy nie wysyłać i czy chodzić do kościoła, a jeśli tak, to gdzie – tam, gdzie księża są otwarci, czy do innego? Jak rozwiązał pan tę kwestię ze swoimi dziećmi?

Rozmawiamy o tym.

Chodzą na religię?

Pół na pół. Dajemy im wolną rękę. Córka chodzi, bo chce, bo zajęcia prowadzi młody ksiądz, który potrafił skupić uwagę dorastającej młodzieży.

A syn?

Trafił gorzej. Zraził się i nie chodzi.

Jak było z panem?

Podobnie. Buntowałem się przeciwko ingerencjom, zakazom, typu „zetnij te włosy", albo uwagom „czym ty się zajmujesz?". Nie miałem szczęścia do katechetów, niestety. Stąd się wziął w moim życiu bunt i heavy metal. Miałem natomiast kontakt z ludźmi, którzy pasjonowali się nauczaniem księdza Tischnera czy środowiska krakowskiego. Wielu z nich przeżywało swoją wiarę i wiara im pomogła, gdy znaleźli się na życiowych zakrętach. Stąd wiem, że religijność nie musi być dewocyjna, śmieszna, groteskowa. Problem w tym, że księża i katolicy otwarci na dość skomplikowany świat są wypychani z głównego nurtu Kościoła. Zobaczymy, jak będzie. Na razie omijam kościoły szerokim łukiem.

„Dwa ognie" to piosenka o pokorze?

To bardzo osobisty tekst napisany dla mojej żony o tym, co nas krzywdziło i powodowało, że czuliśmy się osaczeni wieloma sytuacjami. Jesteśmy już 14 lat po ślubie i o tym jest też płyta „Radar", że nie tylko się kochamy, ale również jesteśmy świetnymi przyjaciółmi. To nam się udaje i to jest dla nas święta sprawa. Ale masz rację: to jest utwór o wybaczeniu, o tym, że nie ma co się nakręcać i upijać poczuciem krzywdy. Pokora, jeśli nie jest wymuszona, tylko szczera – jest mi bliskim pojęciem.

„Dwa ognie" to niemal klasyczna ballada, typowy szlagier.

To najprostsza melodia, jaką napisaliśmy. Taką napisać najtrudniej, a dobrze się czuję w takiej konwencji i gdyby nam się przyjrzeć, to nawet „Polepiony" z pierwszej płyty był balladowy. Powstał pod koniec mojej obecności w liceum, gdy nie wiedziałem jeszcze, co będę robić, a każda część mnie chciała czegoś innego. „Ślady", które jako pierwsze zdobyły popularność w Trójce, też zdradzały naturalną skłonność do pisania melodii. Popełnialiśmy już w przeszłości takie rzeczy. Z lat 80. trudno byłoby mi wybrać balladę, którą szczególnie lubię, ale trudno zapomnieć, że Leonard Cohen był artystą łączącym w przedziwny sposób brzmienia elektroniczne, grane z syntezatora Casio, i balladowość właśnie. Kontrast między popularną formą a poważnymi tekstami był bardzo ciekawy.

Tym bardziej że „Dance Me to the End of Love" było przebojem wśród odbiorców telewizyjnego „Koncertu życzeń" oraz na dancingach. Jest też na płycie w „Morskich lwach" szyderstwo z utopii politycznej, że wszystko w Polsce jest lub będzie dobrze.

Na ten tekst złożyły się dwie historie, które nie mają ze sobą związku. Jechaliśmy rodzinnie samochodem i słyszeliśmy w radiu, że na plażę wyszły lwy morskie i dobrały się do plażowiczów oraz ich gofrów, cukierków, lodów. Dzieci były przerażone, czy na wakacjach będą nas atakować morskie lwy. Wtedy pokazałem im zdjęcie leniwych, tłustych zwierzaków. Dzieciaki wybuchły śmiechem i pytały, jak to jest możliwe, że taka wielka foka nazywana jest lwem. Druga kwestia to telewizja, której nie oglądam, choć co to dziś znaczy, gdy wszystko jest w smartfonie? Więc kiedy tak koncertowałem, jeżdżąc po Polsce, włączyłem kiedyś państwową telewizję i zaskoczył mnie, zadziwił język.

Chwilami można wręcz mówić o powrocie do stylistyki „Dziennika Telewizyjnego", narzucanej przez Jerzego Urbana.

W to wszystko wpisała się relacja z pobytu premiera na Jasnej Górze – wspominałem już o tym – który w gronie kościelnych hierarchów mówił o podkopywaniu Polski. Znowu pojawili się jacyś oni. Jakiś spisek. Wydawało mi się, że oglądam surrealistyczną opowieść reżyserowaną przez Felliniego, a jednocześnie pomyślałem, że ta konwencja musi jednak działać.

Młodzi ludzie, choć są też tacy, którzy mają prawicowe poglądy, mówią, że ich największy dramat polega na tym, że nie mają się przeciwko komu buntować.

A przekaz pełen zakazów, straszenia, połączony z patosem, tak straszny, że niemal śmieszny?

„Kluczem" do zrozumienia zwolenników takiej rzeczywistości jest chyba „Seksmisja" Machulskiego o starszym panu, który ma prawo czuć się skrzywdzony, a jednocześnie żyje w ekskluzywnej willi, trzymając wszystkich w sztucznym świecie, przekonując, że Kopernik też była kobietą, co potwierdzają wszystkie badania archeo.

A ja myślę o pokoleniu hip-hopu, które buntowało się przeciwko swoim rodzicom, podobnie jak kiedyś buntowało się na przykład pokolenie Beatlesów. Nie słyszę w dzisiejszym hip-hopie żadnego buntu. A przecież mówi się do młodych ludzi nawet nie językiem rodziców, tylko dziadków.

Gdzie pan szuka uspokojenia poza muzyką? W książkach?

Generalnie mało czytam książek publicystycznych, a bardzo mi się podoba seria wydawnictwa Karakter poświęcona japońskim i afrykańskim autorom, tworzącym literaturę, która jeszcze używa metafory, przypowieści, a jednocześnie bywa zabawna. Świetny jest Alain Mabanckou i jego „Zwierzenia jeżozwierza", genialny Kamel Daoud, autor „Sprawy Meursaulta". W Europie już się tak nie pisze. A najnowsza książka Harukiego Murakamiego, którą właśnie czytam, niestety, mnie rozczarowała.

Jak spędza pan wolny czas?

Wiedząc, że czeka mnie okres promocji i koncertów, pojechałem na ferie w totalne odludzie i to mi fantastycznie pomaga. O najlepszym wypoczynku mogę mówić, kiedy uda mi się wyciszyć w sobie gadającą nieustannie głowę. Mam z tym problem, że zbyt często do mnie gada. Oczywiście gdyby ktoś spojrzał na mnie, gdy pracuję, pomyślałby, że jestem największym leniem na świecie, bo przecież leżę wtedy na kanapie. A przecież tłoczą mi się wtedy w głowię myśli – o tym, co zapisać, co zostawić, a co wyrzucić.

Czy najmłodsze pokolenie Waglewskich zdradza oznaki muzykalności?

Niebezpieczne w rodzinach muzyków, ale też prawników i lekarzy, jest to, że postać ojca, który odniósł sukces, może wszystkich przyćmić, choćby dlatego, że każdy artysta ma sporo z narcyza. Dlatego staram się, by dzieci nie były zajęte moim życiem zawodowym. Natomiast cały czas słucham w domu muzyki, a młodszy gra na bębnach. Chciał bardzo, a coś mu nie szło. Okazało się, że jest leworęczny nie tylko w pisaniu. Musiałem mu odwrócić bębny i okazało się, że ma talent. Resztę zostawiam jego decyzjom. Najstarsza świetnie rysuje. Ogólnie jednak dzieci nie są zainteresowane przyjściem na mój koncert. Syn był raz, ale po półgodzinie wybrał mecz Real–Barcelona. Wcześniej poszliśmy do Och-Teatru na koncert Waglewski–Fisz–Emade. Dzieci zasnęły po 20 minutach.

A jak idzie panu granie z ojcem?

To ma sens, kiedy jest dobry pomysł, by brzmieć inaczej niż Voo Voo i inaczej niż Tworzywo. Na pewno mamy wspólny gen muzyczny, który pomógł nam nagrać dwie płyty pod szyldem Waglewski Fisz Emade. Ale jeśli na swoich płytach czasami przypominam ojca, to w sposobie śpiewania sprzed 20 lat. Dla mnie jednak najciekawszy jest pierwiastek różnic. Ojciec gra z zespołem improwizującym i opowiada historie w prosty sposób, a na naszej płycie, która bierze się z nasłuchiwania tego, co modne, ale nasiąknięte oryginalną elektroniką i produkcją, teksty są metaforyczne, często dość zaczepne. Mimo że jesteśmy rodziną, mimo że słuchaliśmy w domu przez jakiś czas tej samej muzyki – Marleya, Coltrane'a i Hendriksa, ważne dla mnie i Piotra było nasze środowisko, które pozwoliło nam odciąć pępowinę. Nie byłoby nas na scenie, gdyby nie Beastie Boys, Kraftwerk czy Portishead.

A jeśli spotykacie się z ojcem – to jako muzycy równi sobie?

Trudno jest wyjść z sytuacji ojciec–syn. To zawsze inna relacje niż z kumplami, przyjaciółmi. Jednak ojcu nie wypada pewnych rzeczy powiedzieć, a ojciec synowi może powiedzieć wszystko, chociaż to trochę anachroniczne dla mojego pokolenia. Dziś razem rzadko koncertujemy, choć nie było przecież nigdy większych spięć i kłótni. Po prostu nie mamy nowej płyty. Ojciec jest osobą zdecydowaną, dość egocentryczną, co nie zawsze jest łatwe, bo ja się uczę poprzez zabawę, a nie poprzez stosunek mistrz–uczeń. Natomiast samo muzykowanie to czysta przyjemność. Bardzo też lubię prowadzić z ojcem audycję „Magiel Wagli", co też jest zastanawiające, bo zakładaliśmy, że będziemy się kłócić, że ja będą przynosił nagrania młodych artystów, a ojciec powie, że nie rozumie, o co im chodzi. Tymczasem okazuje się, że młoda muzyka to jest stąpanie po starych śladach, a przecież młodzi artyści, których gram, nie są hohsztaplerami.

Nie jesteście pierwszym pokoleniem Waglewskich na antenie Trójki.

Tak. Dziadek, ojciec taty, był kimś w rodzaju dziennikarza etnograficznego. Jeździł po Polsce, rozmawiał z muzykami ludowymi, czego zapisem jest książka, a na antenie Trójki można było posłuchać jego reportaży.

Bartosz Waglewski (r. 1978) znany jako Fisz jest muzykiem, wokalistą, autorem tekstów i radiowcem. Nagrał ponad 20 albumów solowych oraz w różnych projektach muzycznych, m.in. w grupach Tworzywo Sztuczne, Kim Novak. Jego ojcem jest Wojciech Waglewski, lider zespołu Voo Voo, a bratem Piotr Waglewski, nagrywający muzykę pod pseudonimem Emade, z którym Fisz współpracuje od początku kariery. Ich najnowszy album wydany pod szyldem Fisz Emade Tworzywo ukaże się 8 marca pod tytułem „Radar". W marcu rusza także trasa koncertowa po Polsce promująca album

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy