Jakim liderem był Jarosław Kaczyński?
Miał duży autorytet, widać było, że wie, czego chce. Ale wbrew temu, co się dziś mówi, nie był autokratą. Każdy mógł przedstawić swój punkt widzenia i nikt nie bał się wyrażać swojego zdania. Nieraz zastanawiałem się, skąd się bierze jego autorytet jako polityka. W czasach PC nikt spoza partii nie uważał, że Jarosław Kaczyński jest postacią niezwykłą. Stefan Niesiołowski, nasz kolega z ZChN, celował w złośliwościach wygłaszanych scenicznym szeptem podczas posiedzeń Sejmu. Trzeba przyznać, że czasami było to na granicy dobrego smaku. Z całą pewnością Jarosław Kaczyński wykazał się zręcznością, gdy po odejściu Lecha Kaczyńskiego z rządu Jerzego Buzka zakładał komitety Prawa i Sprawiedliwości, które później przekształciły się w partię. Ta zręczność plus legenda o jego geniuszu wystarczyły, by został uznany za jednego z najważniejszych polityków.
Kto kolportował tę legendę?
Otoczenie Kaczyńskiego. ZChN i Porozumienie Centrum powstawały mniej więcej równolegle. ZChN oparło się na skromnych, wierzących i praktykujących działaczach parafialnych, zaś PC opierało się na ludziach skromnych, aktywnych, stroniących od parafii, którzy wszystko zawdzięczali Jarosławowi Kaczyńskiemu. Określenie „zakon PC" nie wzięło się znikąd. Jednocześnie gdy ktoś miał swój własny dorobek i PiS niczego nie zawdzięczał, to Jarosław Kaczyński starał się go pozbyć. Gdyby mnie pani zapytała, gdzie jest błysk genialności Kaczyńskiego, to właśnie w sposobie zbudowania partii politycznej, która okazała się najsprawniejszą formacją po 1989 roku.
Czy dlatego PiS rozstało się z Kazimierzem Marcinkiewiczem, też z ZChN?
O nie. Przypadek Marcinkiewicza jest bardzo złożony. Myślę, że konstatacja Jarosława Kaczyńskiego – zrobiliśmy mu krzywdę, czyniąc go premierem – jest bliskie prawdy. Marcinkiewicz jako premier powinien prezentować absolutną lojalność wobec lidera partii. Jego jedyną siłą był Jarosław Kaczyński. Tymczasem Marcinkiewicz zaczął się kontaktować z opozycją, sprawiał wrażenie, że jest nielojalny wobec Kaczyńskiego. Przecenił swoją pozycję i został odwołany.
A na czym polegał pana problem z PiS? Bo pan też musiał odejść z partii.
Ten, o którym wcześniej mówiliśmy, miałem własną pozycję i dorobek. Co prawda byłem zawsze niezwykle lojalny wobec Jarosława Kaczyńskiego. Nie miał powodu, by nie być mnie pewnym, ale w jego mentalności tkwi nieufność do osób samodzielnych. Dlatego gdy „Głos Wielkopolski" zaczął pisać o mojej domniemanej współpracy ze służbami specjalnymi, to okazało się to bardzo dobrą okazją, żeby się mnie pozbyć. Zadzwoniłem wtedy do Kaczyńskiego, przy świadkach, czy mam wystąpić o autolustrację. On na to powiedział: „Nie, nie warto", bo uważał, że dzięki temu lepiej mnie trzyma w garści. Potem, gdy mimo wszystko wystąpiłem o lustrację, sędzia orzekła, iż materiały wskazują, że nie mogłem być współpracownikiem. Dziennikarze spytali Kaczyńskiego o ten wyrok, a on odpowiedział: „Różne są wyroki w Polsce, jeszcze się temu wyrokowi przyjrzymy". To było naprawdę nieeleganckie z jego strony.
Ma pan Jarosława Kaczyńskiego za cynicznego polityka?
Nie, nie mam go za cynika, tylko za człowieka używającego środków, które mi się nie podobają. Jestem przekonany, że Kaczyńskiemu chodziło o sprawę, a nie o to, żeby pławić się w rozkoszach władzy. I nadal tak jest. Mógł przecież ze wszystkimi żyć dobrze, rozdawać po kilkaset złotych i rządzić latami. A on, wbrew wszystkim, chce zmieniać rzeczywistość.
Spędził pan pięć lat w Parlamencie Europejskim, był pan szefem Komisji Petycji. Pamięta pan jakieś sprawy, które wzbudziły szczególne emocje w tej komisji?
Gdy zostałem szefem Komisji Petycji, to zastałem w niej petycję o wprowadzenie do preambuły Konstytucji Europejskiej odniesienia do Boga i chrześcijaństwa. Komisja długo nie chciała się tym zająć. Dopiero na mój wniosek przyjęliśmy stanowisko, że w akcie ratyfikacyjnym każde państwo członkowskie może indywidualnie taką preambułę do Konstytucji Europejskiej przyjąć. Udało mi się to przeforsować trochę fortelem, bo zarządziłem głosowanie zaraz po debacie, a nie w zapowiedzianym wcześniej głosowaniu. Skorzystałem z tego, że na sali moja propozycja miała poparcie większości. To wzbudziło wielką irytację nieobecnych, ale szef sekretariatu komisji, Anglik, od razu mi powiedział, żebym się powołał na regulamin, który pozwala przewodniczącemu zarządzić głosowanie, kiedy chce. Była też sprawa katolickiego radia z Barcelony, któremu odebrano koncesję za prześmiewcze traktowanie takich tematów jak np. związki partnerskie. Oni zwrócili się do Komisji Petycji, utrzymując, że doszło do naruszenia wolności słowa. Moi poprzednicy nie chcieli dopuścić tej petycji do rozpatrzenia, a ja powiedziałem, że wolność słowa jest zapisana w traktatach i należy petycję rozpatrzyć.
I jakie było rozstrzygnięcie?
Żadne, bo gdy dopuściłem petycję, to radio odzyskało koncesję, więc już nie zajęliśmy się kwestią jej zasadności. Pamiętam też awanturę o generała Franco, którego przy jakiejś okazji wychwalał Maciej Giertych. Zadzwoniła do mnie PAP z prośbą o komentarz, a ja powiedziałem, że Giertych ma rację, bo generał Franco uratował Europę przed komunizmem. Hiszpańscy deputowani ogromnie się wzburzyli, ale potem, gdy indywidualnie chcieli u mnie coś załatwić, to po cichu przyznawali, że np. ojciec czy stryj służyli u Franco (śmiech).
Czy pana zdaniem krytyka rządów PiS ze strony Parlamentu Europejskiego czy Komisji Europejskiej jest uzasadniona?
Ona przede wszystkim jest inspirowana politycznie. Rząd PiS w Europie się nie podoba, a więc musimy go krytykować. A nie podoba się, bo chodzi o mohery przeniesione na arenę międzynarodową, czyli o to, że do władzy doszło towarzystwo, które nam nie odpowiada. Spędziłem w Parlamencie Europejskim pięć lat i wiem, że instytucje Unii Europejskiej zawłaszczają coraz to nowe obszary. Widziałem to w Komisji Petycji – gdy nie było wiadomo, czy jakieś zagadnienie powinno być przez nas rozpatrywane, a przecież Komisja Petycji zajmuje się wyłącznie naruszeniem prawa unijnego, to po namyśle dochodziliśmy do wniosku, że tak. Widziałem też, jak nasza ingerencja rozwścieczała konkretne społeczeństwa. Przykładowo rozpatrywaliśmy sprawę o to, że Wielka Brytania nie stosuje dyrektywy dotyczącej banków. Anglicy wściekali się, że banki to jest ich sprawa, choć dyrektywa została wydana.
No i w rezultacie doszło do brexitu.
Nie z naszego powodu, ale być może z powodu doktryny dynamicznej interpretacji prawa, w myśl której jeżeli prawo nam na coś nie pozwala, to zinterpretujmy je tak, żebyśmy mogli powołać się na tę interpretację. To jest w Unii Europejskiej absolutny fundament działania – zamiast zmienić prawo, bo na to nie ma czasu albo większości, to zinterpretujmy je tak, żeby można go było użyć. I to, co się dzieje wobec Polski, jest przykładem dynamicznej, zgodnej z duchem czasu, interpretacji prawa.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Marcin Libicki – polityk, historyk sztuki, poseł na Sejm I, III i IV kadencji, od 2004 do 2009 r. poseł do Parlamentu Europejskiego. Według IPN figuruje w dokumentach SB jako kontakt operacyjny Departamentu I MSW (wywiadu PRL). Marcin Libicki zaprzeczył współpracy z SB, ponadto trzykrotnie składał oświadczenia lustracyjne, które nie zostały zakwestionowane. Wystąpił o tzw. autolustrację, a Sąd Okręgowy w Poznaniu uznał jego oświadczenie lustracyjne za prawdziwe. Jest ojcem m.in. Jana Filipa, obecnie senatora PSL.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95