– Na świecie podpisuje się też tzw. pay or play. Rozpoczęcie zdjęć może się opóźnić o kilka tygodni. Ale jeśli oczekiwanie przeciągnie się do kilku miesięcy, to twórca i tak dostaje wynagrodzenie. Bo w tym czasie zrezygnował z innych propozycji. W Stanach to oczywiste, w Polsce taki warunek udało nam się wynegocjować tylko raz – przyznaje Różalska.
Najlepsi operatorzy są rozchwytywani. Nie przyjmują byle jakich propozycji. – Nie chodzi o to, by na siłę pracować za granicą, tylko żeby zrobić ciekawy film. Mały polski projekt może być bardziej interesujący niż superprodukcja zachodnia. Zresztą nigdy nie wiadomo, co zmieni twoje życie – mówi Anna Różalska, i jako przykład podaje Łukasza Żala.
„Ida" Pawła Pawlikowskiego była jego debiutem. Prezentem od losu. Kilka dni przed rozpoczęciem zdjęć wycofał się operator Ryszard Lenczewski. Żal był jego współpracownikiem. Dostał propozycję, by zrobił ten film jako główny operator. – Poczułem się trochę jak żołnierz: trzeba walczyć, to się walczy – śmieje się. – Nie myślałem o pieniądzach, nagrodach. Liczył się fakt, że mogłem zrobić fabułę. I to jaką!
Pawlikowski chciał, by czarno-biały obraz był statyczny, by pusta przestrzeń podkreślała samotność i zagubienie bohaterów. Żal w to wszedł, złamał klasyczne zasady budowy kadru. I wygrał. Dostał Europejską Nagrodę Filmową i nominację do Oscara.
„Idą" zachwycił się jeden z najbardziej znanych operatorów świata Emmanuel Lubezki. Zwrócił agentom uwagę na Żala. Młody operator nakręcił jeszcze kilka filmów w kraju – z Magnusem von Hornem, z Wojciechem Kasperskim, w Rosji zrobił „Dowłatowa" z Aleksiejem Germanem jr. I wtedy zadzwonił Alfonso Cuaron. Zaproponował mu pracę przy „Romie". Każdy marzyłby o tej współpracy, ale nie było nawet, o czym rozmawiać. Żal robił już z Pawlikowskim „Zimną wojnę". To była jego druga nominacja do Oscara. Dzisiaj jest już po zdjęciach do „I'm Thinking of Ending Things" Charliego Kaufmana.
Dla Piotra Sobocińskiego jr. przełomowym tytułem może stać się „Boże Ciało" Jana Komasy. Pochodzący z filmowej rodziny operator od 2001 r. i filmu „Róża" pracuje z Wojciechem Smarzowskim. Ale filmy Smarzowskiego, hermetycznie polskie, nie podbijają świata. Sobociński brał już udział w kilku projektach zagranicznych – pracował m.in. z Węgierką Martą Meszaros czy z Ormianinem Erikiem Nazarianem. Jednak pewnie dopiero „Boże Ciało", świetnie przyjęte na festiwalach w Wenecji i w Toronto, i już zaproszone na następne, znaczące międzynarodowe imprezy, uruchomi lawinę propozycji. Tym bardziej że jako polskiego kandydata do Oscara film obejrzą je też członkowie Amerykańskiej Akademii Filmowej.
Z planu na plan
Magdalena Górka, Monika Lenczewska, Wojciech Staroń, Radek Ładczuk, Michał Englert, Andrzej Wojciechowski, Paweł Dyllus, Bartosz Nalazek – to tylko niektórzy z czołówki naszych podróżujących po świecie operatorów. Każdy z nich idzie własną drogą. Niektórzy podejmują próby reżyserskie. Staroń, który wciąż z rodziną gna po świecie, jest świetnym dokumentalistą, autorem m.in. „Syberyjskiej..." i „Argentyńskiej lekcji", „Braci". Pokochał Argentynę i Argentyna pokochała jego. Pracuje z Paulą Markovitz czy Diego Lermanem. Ale wraca do naszej części świata, zachwycały jego zdjęcia do łotewskiej „Ausmy" Laili Pakulniny, a nawet na ostatnim festiwalu gdyńskim można było obejrzeć świetne „Wszystko dla mojej matki" Małgorzaty Imielskiej z jego zdjęciami.
Marcin Koszałka, który właśnie skończył w Wielkiej Brytanii zdjęcia do „Cranley Garden" Rafała Kapelińskiego, też pasję operatorską łączy z reżyserią. Jest twórcą mocnych, bardzo osobistych dokumentów, a także intrygującego, zainspirowanego historią krakowskiego seryjnego mordercy filmu „Czerwony pająk". Z kolei Radek Ładczuk przeplata projekty polskie i zagraniczne: tutaj pracuje z Janem Komasą czy Jackiem Bławutem, a w Australii tworzy parę operatorsko-reżyserską z jedną z najciekawszych dzisiaj kobiet reżyserek, Jennifer Kent. Zrobili razem „Babadook" czy nagrodzone w ubiegłym roku w Wenecji „Nightingale".
Wszyscy oni mieszkają w Polsce, a kiedy trzeba wsiadają do samolotu i ruszają w świat. Choć zdarzają się też inne wybory. Na emigrację zdecydowała się Magdalena Górka. Wyjechała do Stanów z powodów osobistych, nie miała kontaktów w przemyśle filmowych, z trudem przedzierała się do swojej pozycji zawodowej. Ale dzisiaj pracuje przy dużych produkcjach i w prestiżowych serialach. Do Polski zagląda. Robi zdjęcia do filmów Władysława Pasikowskiego.
A czasem jest jeszcze inaczej: gdy pytam Annę Różalską, gdzie mieszka Monika Lenczewska, odpowiada: – Gdzieś między Wrocławiem a Hawajami. Stale pracuje, stale podróżuje. Miała dwa filmy na Sundance, w Grecji zrobiła „Park" z Sofią Exarchou, w Islandii „W cieniu drzewa" z Gunnarem Sigurdssonem, dwa filmy w Stanach. A w międzyczasie „Obce niebo" z Darkiem Gajewskim. Kręci też reklamy, m.in. z Terrencem Malickiem. Przejeżdża z planu na plan.
Wielka ekspansja naszych operatorów to również konsekwencja rozwoju filmowego rynku. Polscy producenci coraz mocniej są w nim osadzeni, coraz częściej wchodzą w międzynarodowe koprodukcje. A gdy w umowach pojawia się punkt o polskich członkach ekipy, zagraniczni partnerzy zawsze najpierw pytają o operatorów. Ich dobra marka działa.
Zatem są znakomitymi profesjonalistami, obywatelami świata. A jednocześnie nie ma chyba w kinie ludzi tak skromnych jak oni. Nie biegają za nimi paparazzi. Nikt ich nie ustawia na ściankach. Robią swoje. I co bardzo piękne: w tym zawodzie – jak w żadnej innej filmowej profesji – czuje się tradycję, szacunek kolejnych pokoleń do poprzednich.
Sławomir Idziak przyznaje, że wielkim mistrzem był dla niego Witold Sobociński. Marcin Koszałka mówi, że wzorem są dla niego Bogdan Dziworski i Sławomir Idziak. Tu nikt się od nikogo nie odcina, dla młodych starsi nie są „baronami", lecz „mistrzami". Może i w tym tkwi tajemnica sukcesu. I naprawdę przyjemnie jest obserwować ich spotkania podczas poświęconego ich pracy festiwalu Camerimage. Imprezy, która chyba nie przez przypadek odbywa się w Polsce.