Czyli gdyby tylko pan mógł, zostałby w USA dłużej i nauczył się więcej?
Możliwe. A myślę, że później bym na pewno wrócił – w końcu każdy ma do czego wracać. Ja na przykład bardzo lubię polskich pacjentów, może czasami się na nich zżymam, ale tak naprawdę najbardziej pociąga mnie właśnie ta bezpośrednia praca z pacjentami, mówienie ich językiem, rozumienie ich na głębszym poziomie kulturowym. Tego w Stanach by mi zawsze brakowało.
Pojawiają się jednak pomysły, by po studiach lekarz musiał ileś tam lat odpracować w Polsce, by nie było tak, że nasze uczelnie, utrzymywane z pieniędzy podatników, szkolą kadry głównie dla zachodnich szpitali. Padają głosy, by na przykład na dziesięć lat przywiązać lekarza do konkretnego szpitala.
To jak przywiązać chłopa do roli. Chyba nie wszyscy pamiętają, jak bardzo tamten system zacofał polską gospodarkę i społeczeństwo. Nawet nie chcę tych pomysłów komentować...
Jednak w Stanach Zjednoczonych rynek sam przywiązuje lekarzy do szpitala – dostają na studiach stypendia, które potem muszą spłacać własną pracą.
Podobne dobrowolne stypendia też pojawiają się już u nas. Polskie miasta czy gminy dają je na piątym czy szóstym roku studentom, którzy się zdeklarują, że będą u nich pracować. Ale odgórne przywiązywanie każdego studenta to zupełnie inny problem. W latach 90., kiedy studiowałem, odstraszano nas od kierunków medycznych, bo podobno w Polsce było za dużo lekarzy i mieliśmy nie mieć gdzie pracować. A teraz, kiedy wszyscy powtarzają, że lekarzy brakuje, mamy znowu odstraszać od podjęcia studiów medycznych takimi restrykcjami? Bo tak się to skończy. A na pewno już odstraszy to najzdolniejszych uczniów. Tacy, nawet jeśli chcieliby iść na medycynę, zastanowią się, czy jest sens tak sobie wiązać ręce – tyle lat studiować, a potem jeszcze dziesięć lat być uwiązanym w jednym miejscu. I ci najzdolniejsi, którzy dziś kończą medycynę i wyjeżdżają na Zachód, w ogóle nie trafią na te studia. Pójdą na prawo, informatykę, ekonomię. Cóż, może wypełnimy nasze szpitale, ale kim? Medycyna potrzebuje wszechstronnych umysłów, najlepszych z najlepszych, a takie pomysły prowadzą do negatywnej selekcji.
To jakie pan ma pomysły, by ten problem rozwiązać?
Powinniśmy iść w zupełnie przeciwną stronę: nastawiać się na zmienność, migrację, mobilność. Tak w nauce, jak i szpitalach. Zamiast utrudniać wyjazdy, ułatwiajmy powroty. Nie róbmy powracającym lekarzom problemów administracyjnych, związanych choćby z uznaniem zdobytej na Zachodzie specjalizacji czy doświadczenia zawodowego. A skoro chcą wyjeżdżać, to może nawet sami ich wysyłajmy: zawrzyjmy kontrakty z Wielką Brytanią i ustalmy zasady, na jakich będą tam wyjeżdżać. Na przykład wyjazd po studiach na pięć lat, a potem będziemy proponować im posadę w Polsce. Niech się na Zachodzie uczą, ale niech wiedzą, że w kraju czeka na nich przyszłość. Dajmy im możliwość, miejsce, by mogli się tu potem odnaleźć, a my byśmy mogli wykorzystać ich wiedzę i doświadczenie.
I co dalej?
Na pewno pomogłaby zmiana mentalności tych, którzy zostają w kraju. Nie mają oni nastawienia na różnorodność, bardzo dużą wagę przykładają do stałości. Za często przywiązują się do pracy wyłącznie z lekarzami, a musimy zwiększyć różnorodność personelu związanego z opieką medyczną. Nie wszystko musi koniecznie wykonywać lekarz. Może go wyręczyć na przykład technik radiolog, analityk, dietetyk itd. Niestety, brakuje u nas współpracy w zespole.
Mamy pogodzić się z drenażem mózgów?
Musimy się pogodzić, bo jest nieunikniony. Ale dlaczego my mielibyśmy nie drenować? Również powinniśmy ściągać lekarzy z krajów, z których chcieliby przyjeżdżać do nas najlepsi absolwenci. Ale nie przeginajmy w drugą stronę, bo tu też pojawiają się nie najlepsze pomysły, na przykład zniesienie obowiązku nostryfikacji dyplomów. Jako prodziekan pracowałem przy nostryfikacjach i wiem, jaka jest różnica między poziomem wiedzy deklarowanej a faktycznej. Ze zdaniem egzaminu równoznacznego z lekarskim egzaminem końcowym, który dopuszcza naszych studentów do pracy, najlepsi sobie na pewno poradzą. Najlepsi, czyli ci, których warto ściągnąć. Tak to działa w Stanach Zjednoczonych, niech działa i u nas. Powinniśmy ściągać specjalistów, którzy wniosą do naszego systemu specyficzną wiedzę, wzbogacą nasze spojrzenie, nauczą nas czegoś. Część z nich pewnie potem wróci do siebie, a być może część zostanie u nas na stałe. Mobilności nie da się zatrzymać – powinniśmy ją lepiej wykorzystywać.
Prof. Karol Adam Kamiński jest kardiologiem i internistą, pracuje w Klinice Kardiologii Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Białymstoku, kieruje Zakładem Medycyny Populacyjnej i Prewencji Chorób Cywilizacyjnych na Uniwersytecie Medycznym w Białymstoku. Zasiada w Komisji do spraw Grupy Nauk o Życiu w Komitecie Ewaluacji Jednostek Naukowych przy Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Był prodziekanem ds. studiów anglojęzycznych Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku