Dlatego nie lubił jej Platon, polemizował z nią Arystoteles; mieli dość przykładów, że demokracja w ich czasach była manipulowana przez sprytnych i bezwzględnych liderów, którzy nadzwyczaj łatwo przekształcali ją rękami swoich wyznawców w tyranię. Platon zauważał w „Gorgiaszu", że „demokratyczny polityk musi (...) posiadać umiejętność wzbudzania przekonań o swojej kompetencji w danej dziedzinie, nawet jeśli faktycznie jest ona minimalna". Nie trzeba dodawać, że takie przekonania można wzbudzić tylko wśród audytorium składającego się z ignorantów.
Czyż to nie obrazek ze współczesności? Jaką w istocie wiedzę o państwie i gospodarce miał demokratycznie wybrany na kanclerza Adolf Hitler, który przy fanfarach prowadził swój naród w stronę największej katastrofy w dziejach? Świetnie zbudował wokół siebie rzeczywistość pozorów. Otoczył się „specjalistami" od nowoczesności i wielkich projektów, jak Albert Speer, Fritz Todt czy Robert Ley. Progresywnymi ekonomistami i piewcami nowego „narodowego" solidaryzmu. Już po kilku latach stał się wzorem dla Europy. Pielgrzymowali po nauki do Niemiec Edward, książę Windsoru, Henry Ford czy Charles Lindbergh. Osobiście Hitler miał się za autora cudu gospodarczego na miarę amerykańskiego New Deal, a świat dał się na to nabrać.
Czy ktoś przyglądał się racjonalności budowy 3 tys. km niemieckich autostrad w latach 1934–1938? Albo zdaje sobie sprawę, że cały system witalizacji niemieckiej gospodarki to przygotowania do wojny? Niemal do 1938 r. niemiecki militaryzm był skrzętnie ukrywany. Brutalna prawda miała wyjść na jaw wraz z anszlusem dopiero w marcu 1938 r. A potem zaczął się koszmar, który obnażył realia niemieckiego narodowego socjalizmu i sam „geniusz" Führera. Hitler to oczywiście przykład skrajny. Ale czyż nie symboliczny? W chwili triumfu miał wielu „fellow travellers" w całej Europie.
Jednak nie tylko Europa tamtych czasów obfitowała w przykłady opętanych tyranów, którzy wyrastali na ciele demokracji. Argentyńczyk Juan Peron, a za nim legion południowoamerykańskich „ludowych" dyktatorów, których ariergardą, w co głęboko wierzę, są Wenezuelczyk Nicolas Maduro i Raul Castro. Demokraci doprowadzający swoje narody na krawędź upadku i poniżenia. To też model ścieżki do nowoczesności w wyzwalającej się z kolonializmu Afryce. Jej bohaterowie: Idi Amin, Mobuto Sese Seko czy Jean Bedel Bokassa, a w Libii Kaddafi. Wszyscy byli z ludu. Z gębami pełnymi frazesów o interesie demosu. Za każdym razem koniec eksperymentu był żałosny.
Proszę nie traktować tego tekstu jako krytyki demokracji per se. W istocie trudno zaprzeczyć, że pewne jej wersje są najlepszym ze złych ustrojów. Sens tej refleksji leży zupełnie gdzie indziej, w potrzebie bacznego przyglądania się modelowi przywództwa. Bo to ono przecież najmocniej wypacza demokrację. Im częściej bijemy brawo, im mocniej pogrążamy się w uwielbieniu i bezkrytycyzmie wobec lidera, tym bliżej jesteśmy patologii. Im więcej słyszymy frazesów o interesie ludu, jego godnej reprezentacji i sprawiedliwości społecznej, tym mocniej winna nam cierpnąć skóra na karku. Tym bliżej jesteśmy tyranii, czyli upadku.