Model zachowania jest taki sam w każdej niemal sytuacji. Na początku jest zaprzeczenie, oskarżenie tego, kto informacje o skandalicznych decyzjach diecezji ujawnia, a wreszcie groźby. Tak było i w tym przypadku. Gdy ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski opisał historię księdza oskarżonego o wykorzystywanie seksualne chłopców, którego sprawy nie zgłoszono – wbrew obowiązującym już wtedy przepisom – do Stolicy Apostolskiej, a jego samego przeniesiono na Ukrainę, gdzie wykorzystywał kolejnych nieletnich, to kuria tarnowska odpowiedziała atakiem na informującego i zapowiedzią pozwania go. Tekst księdza Isakowicza-Zaleskiego – napisano wówczas – „zawiera osąd wydany z pominięciem dowodów i [jest] oparty na jednostronnej relacji". Kilka dni później, najwyraźniej gdy pracownicy kurii zorientowali się, że nawet z perspektywy prawa kanonicznego złamano przepisy i to w sposób skandaliczny, pojawiły się przeprosiny dla ofiar. „Kierujemy słowa przeproszenia, zwłaszcza do Osób Pokrzywdzonych i ich rodzin, a także wyrażamy żal, iż sprawa zgłoszona w roku 2002 nie została doprowadzona do końca. To nie powinno się nigdy zdarzyć. Mamy świadomość tego, że fakt ten rzutuje negatywnie na zaufanie co do prowadzenia innych spraw. Pragniemy jednak zapewnić, że zarówno sprawa zgłoszona w roku 2010, która była przedmiotem procesu zakończonego w roku 2013, jak i wszystkie późniejsze sprawy były i są podejmowane oraz prowadzone z wielką dbałością i należytym wyczuleniem na dobro Pokrzywdzonych" – napisano w nowym oświadczeniu. Kilka godzin później oświadczenie wydał też rzecznik arcybiskupa Wiktora Skworca, który był – gdy opisywana sprawa miała miejsce – ordynariuszem tarnowskim, w którym także przeproszono ofiary i przyznano się do błędów.
I mogłoby się wydawać, że sprawa tym samym dobiegła szczęśliwego końca. Nic jednak bardziej mylnego. Ona wciąż jest na początku. Z obu oświadczeń wynika bowiem – po pierwsze – odpowiedzialność moralna biskupa Skworca za wykorzystanie seksualne dzieci na Ukrainie, gdzie wysłał księdza, o którego postępowaniu miał informacje. Po drugie – wynika zlekceważenie jasnych i wyraźnie przedstawionych, a przypomnianych także w oświadczeniu rzecznika arcybiskupa, zasad prawnych Watykanu. Te już wtedy stanowiły, że gdy „ordynariusz lub hierarcha otrzyma wiadomość, przynajmniej prawdopodobną, o popełnieniu przestępstwa zastrzeżonego, po przeprowadzeniu badania wstępnego winien powiadomić o tym Kongregację Nauki Wiary". A skoro tak, to nie wystarczy powiedzieć, że popełniło się błąd w ocenie, ale trzeba udowodnić, że miało się wówczas podstawy sądzić, że wiadomość o przestępstwach była na tyle niewiarygodna, że po dochodzeniu wstępnym nie przesłano jej dalej. Jeśli jednak tak było, jeśli informacja wydała się kurialistom i samemu biskupowi niewiarygodna, to dlaczego wysłano księdza na Ukrainę, a nie umieszczono go gdzieś w diecezji?
Argument, który ma usprawiedliwić biskupa i kurię, a który pojawia się w oświadczeniu z archidiecezji katowickiej, jest, delikatnie rzecz ujmując, jeszcze bardziej obciążający i arcybiskupa Skworca, i kurię tarnowską. „Nie można wykluczyć, iż bardzo krótki czas, jaki upłynął od promulgacji nowych przepisów, i brak doświadczeń w dziedzinie ich stosowania mogły wpłynąć na podjętą ocenę sprawy czy wiarygodności oskarżeń" – czytamy w oświadczeniu. I aż trudno nie zadać pytania, czy zdanie to oznacza, że kurialiści i biskup mieli kłopot ze zrozumieniem prostego słowa pisanego (zasada obowiązkowego zgłoszenia, gdy ma się przynajmniej wiarygodną informację, jest, jak się zdaje, dość prosta do zrozumienia) czy też z uznaniem, że nowe prawo jest na poważnie, a nie tylko dla polepszenia PR-u? Obie interpretacje nie świadczą dobrze ani o ordynariuszu, ani o jego ludziach. I warto by to wyjaśnić. Nie tylko Stolicy Apostolskiej, ale także wiernym.