Mój drogi Couve, nie będziemy przecież ulegali tym federalistycznym chimerom!" – głos generała De Gaulle'a jest stanowczy, nie znosi sprzeciwu. O drugiej nad ranem 1 lipca 1965 r. Maurice Couve de Murville, minister spraw zagranicznych Francji, ogłasza więc swoim kolegom z Włoch, Niemiec, Belgii, Holandii i Luksemburga, że dłużej nie będzie uczestniczył w pracach ówczesnej EWG. I opuszcza salę obrad. Razem z nim do Paryża wracają ministrowie finansów Valéry Giscard d'Estaing i rolnictwa Edgard Pisani. Przez siedem miesięcy krzesło przedstawicieli Francji pozostanie puste, a prace Wspólnoty sparaliżowane. Dopóki Paryż nie postawi na swoim.
Ostatni bezpośredni świadek tych wydarzeń – 94-letni Giscard d'Estaing – zmarł zaledwie kilka dni temu, do końca pozostając aktywnym, jeśli nie we francuskiej polityce, to z pewnością w kulturze. A weto generała po 55 latach wciąż odciska swoje piętno na Brukseli, jest wręcz jednym z najważniejszych wyznaczników rozwoju Unii.
Tamten kryzys udało się przezwyciężyć poprzez tzw. kompromis luksemburski, zasadę, zgodnie z którą żaden kraj w kluczowej dla siebie sprawie nie może zostać przegłosowany przez inne, nawet jeśli unijne procedury na to pozwalają. Przez kolejne dekady o tym, że sprzeniewierzenie się tej zasadzie prowadzi na manowce, przekonało się wielu europejskich przywódców. Jednym z nich była kanclerz Merkel, która 22 marca 2015 r. próbowała kwalifikowaną większością głosów narzucić wbrew stanowisku Węgier, Słowacji, Rumunii i Czech system obowiązkowej relokacji uchodźców.
– Wkrótce przekonamy się, że król jest nagi – powiedział tego dnia po przegranym dla siebie głosowaniu szef czeskiej dyplomacji Milan Chovanec. A i sama kanclerz po chwili spóźnionej refleksji miała przyznać swoim współpracownikom, że to pyrrusowe zwycięstwo. I rzeczywiście, pięć lat później umowa nadal nie weszła w życie, i to nie tylko we wspomnianych czterech krajach, ale i w większości pozostałych.
Mądrzejszy o to doświadczenie ówczesny premier Belgii, a dziś przewodniczący Rady Europejskiej Charles Michel przyjął bardziej wstrzemięźliwą postawę, gdy po bolesnym ciosie, jakim było zwycięskie referendum w sprawie brexitu, Unia próbowała zebrać się w sobie i wyznaczyć plan na przyszłość. – Mam wrażenie, że mieliśmy większe wyczucie naszych wzajemnych interesów, zrozumieliśmy, że nie możemy nikomu narzucić czegoś, co będzie nie do obrony w parlamencie danego kraju – mówił po nadzwyczajnym szczycie w Bratysławie 16 września 2016 r. przywódca kraju powszechnie uważanego za najbardziej euroentuzjastyczny ze wszystkich. I faktycznie, powstrzymano się wówczas od nakreślenia federalistycznej wizji Europy, ograniczając się do dużo mniej ambitnych modyfikacji. Do dziś tego kompromisu nikt nie podważa.