Na przełomie wieków najbardziej zazdrościliśmy Czechom piwa, literatury (czego wielu naszych południowych sąsiadów nie rozumie), filmu, no i Vaclava Havla. Do dziś pozostaje on idolem niemałej części inteligencji polskiej, niezależnie od tego, kogo za inteligencję uważamy. Nic dziwnego, że krakowski wydawca jego najnowszej książki posługuje się w promocji hasłem "Havel na Wawel" i przygotowuje niesłychaną fetę ku czci czeskiego eksprezydenta.
Książkę zatytułowaną "Tylko krótko, proszę" przeczytać warto, przede wszystkim po to, by nabrać dystansu do obiektu naszych wieloletnich westchnień. Ale najpierw należałoby zastanowić się, czym naprawdę kupił nas Vaclav Havel, dlaczego tak często słyszało się: "Gdybyśmy mieli takiego prezydenta... ". Otóż wszystko wskazuje, że jego mit powstał na gruncie niedoskonałości i niedociągnięć naszych prezydentów. Przypomnę, że kiedy w Czechosłowacji wznoszono okrzyki "Havel na Hrad", polskie Zgromadzenie Narodowe miało już za sobą wybór na prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego. Porównanie wywołać może wyłącznie zażenowanie. Z naszej strony.
Niezależnie od tego następca generała - Lech Wałęsa, obecnie postrzegany znacznie lepiej niż wtedy, gdy sprawował najwyższy urząd w państwie, wywoływał wcale nie mniejszą tęsknotę za kimś do Havla podobnym. Co tu dużo mówić, chcemy mieć prezydenta, z którego jesteśmy dumni, a nie przeciwnie. Że przy tym Havla przecenialiśmy, to druga sprawa. Jasne, że byłoby lepiej, gdyby nasz prezydent władał obcymi językami, a nie tylko - i to wyraźnie niedoskonale - własnym, ale sądzę, że dla niejednego będzie niespodzianką, iż intelektualista Havel też wstydził się swojego angielskiego, choć przecież posługiwał się nim. W "Tylko krótko, proszę" sugeruje nawet jakąś ułomność, która nie pozwoliła mu w dostatecznym stopniu opanować języki obce. Być może czeski eksprezydent jest perfekcjonistą, ale myślę, że i jako dramaturg był przez lata nadmiernie ceniony. Oczywiście, pamiętam atmosferę sensacji wokół wznowionych przez Teatr Powszechny w 1988 roku jednoaktówek Havla (pierwsze przedstawienia, w reżyserii Feliksa Falka, odbyły się w 1981 roku, w jeszcze bardziej gorącej atmosferze), ale przecież istotna była tam nie treść "Protestu" czy "Audiencji", lecz osoba autora - sławnego dysydenta siedzącego właśnie w więzieniu, przed którym jednak zaczynały się otwierać perspektywy polityczne. A propos, podobno to rockman Michael Kocáb uzmysłowił Havlowi, że może i powinien zostać prezydentem (wcześniej sugerowali mu to Pavel Tigrid - zmarły cztery lata temu emigrant z 1948 roku, w wolnych Czechach minister kultury, i Adam Michnik, ale nie traktował ich słów poważnie).
Rock to zresztą jeden z ważniejszych kluczy do zrozumienia Vaclava Havla. Jego fascynacja Frankiem Zappą, picie piwa ze Stonesami, noszenie gitary za Joan Baez, później urywanie się oficjelom, by odwiedzić klub muzyczny - wszystko to jest nie bez znaczenia. Havel to nieodrodne dziecko swojej epoki. Kiedy jako trzydziestolatek był pierwszy raz w Ameryce (następny raz poleciał za Wielką Wodę już jako prezydent), przywiózł ze sobą pierwszą płytę Lou Reeda z Velvet Underground. Takie były i są gusty muzyczne Vaclava Havla. Lech Wałęsa słuchał Czerwonych Gitar i Piotra Szczepanika, Aleksander Kwaśniewski wyżywał się przy disco polo, a Lech Kaczyński - podejrzewam - w pozycji na baczność słucha "Marszu Mokotowa". Wałęsa prywatnie spotykał się z Wachowskim, Kwaśniewski z Michnikiem, Kaczyński z bratem. A Havel, na przykład, z Robertem Redfordem.
Jeśli chodzi o artystyczne przyjaźnie polityka z Pragi, godne są pozazdroszczenia, polityczne zaś - no cóż, niby nazwiska brzmią jak dzwon: Clintonowie i Bush senior, król Juan Carlos, toutes proportions gardées - Aleksander Kwaśniewski, a za swego mistrza i nauczyciela prezydentury uważa Havel Richarda von Weizsäckera. Ale jego stosunek do Niemców bywał przez Czechów krytykowany i to w ostrych słowach. Już zaczęło się niedobrze, gdy jako prezydent w pierwszą podróż zagraniczną udał się do RFN właśnie i choć dziś tłumaczy, dlaczego nie mógł wówczas pojechać gdzie indziej, wyjaśnienie nie brzmi przekonująco. Zdecydowanie popełnił błąd polityczny, przepraszając za wysiedlenie Niemców sudeckich. Warto tu oddać głos Havlowi, zaklinającemu się, że w żadnym jego przemówieniu prezydenckim nie ma takich przeprosin, ale zawarł je w liście do Weizsäckera, który zacytował ów list w bożonarodzeniowej mowie do narodu niemieckiego. Sam Havel zaś powiedział w wywiadzie telewizyjnym, którego udzielał jako osoba prywatna, że "czechosłowackie przeprosiny byłyby na miejscu. Nie chcę przez to powiedzieć, że później zmieniłem zdanie o powojennym przesiedleniu, jak to głupio nazywamy, żeby uniknąć słowa wypędzenie".