Rozwijanie skrzydeł

Andrzej Jakimowski to najważniejszy artysta, jaki w ostatnim okresie pojawił się w polskim kinie. Dołączył do twórców o własnym, rozpoznawalnym stylu: Kędzierzawskiej, Kolskiego, Koterskiego, Krauzego

Aktualizacja: 27.10.2007 17:59 Publikacja: 27.10.2007 05:30

Rozwijanie skrzydeł

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Zrobił na razie tylko dwa filmy fabularne. Oba zostały wysoko ocenione. Rok 2004: „Zmruż oczy“ dostaje Nagrodę Specjalną na festiwalu w Gdyni i Orła dla najlepszego filmu. Rok 2007: „Sztuczki“ zdobywają Złote Lwy na festiwalu w Gdyni i nagrodę Europa Cinemas w Wenecji.

Oba filmy bardzo się różnią od obrazów innych debiutantów. Nie epatują rozpaczą, niosą nadzieję. I choć bardzo realistyczne – mają w sobie magię. Hipnotyzują, wciągają w swój rytm, zadziwiają precyzją. Delikatne i wyciszone, na długo zostają w pamięci. Nie mają w sobie doraźnej publicystyki, lecz sięgają do pytań najważniejszych. „Zmruż oczy“ to subtelna opowieść o samotności, szukaniu siebie, wartościach, jakie się w życiu liczą. Ale również o przemijaniu. Chwil i ludzi. „Sztuczki“, które właśnie weszły na ekrany, są opowieścią o chłopcu po dziecięcemu zaklinającym rzeczywistość, żeby odzyskać ojca, którego nigdy nie poznał. Są wielkim wołaniem o miłość, zapisem tęsknoty za tym, co naturalne, a co nie zawsze od losu dostajemy.

Malarze czasem mrużą oczy i sprawdzają, co się przez półprzymknięte powieki przebije, jakie barwy świata są najważniejsze. „Sztuczki“ to film zrealizowany przez takie półprzymknięte powieki, bardzo osobisty. Powstał z bólu po śmierci ojca, z tęsknoty za nim. I za dzieciństwem.

Andrzej Jakimowski chętnie opowiada o swojej rodzinie. Jakimowscy pochodzą ze wschodu, dużo jest ich też na Bałkanach. Rodzina jego ojca przed 1939 rokiem mieszkała pod Lwowem. W leśniczówce. Wojna bardzo ją doświadczyła. Ojciec był małomówny, ale czasem wracał do wspomnień, otwierał się. Kiedyś zabrał syna do Lwowa, pokazał mu ulice, po których przed laty chodził. Orzeł ulatujący z garnkiem w przestworza ze „Zmruż oczy“ to echo jego opowieści.

– Ojciec jako mały chłopiec opiekował się w leśniczówce niesprawnym orłem – mówi Jakimowski. – Kiedy w wojennej zawierusze rodzina musiała uciekać z domu, cały swój dobytek zapakowali na furę. Orzeł wylądował na szczycie tobołów przywiązany do dużego garnka, żeby nie spadł na wertepach. Ale kiedy fura wyjechała z lasu, podmuch wiatru razem z tym garnkiem poderwał go do góry. A on nagle rozwinął skrzydła i odleciał. Ojciec mi opowiadał, jak patrzył w górę i ten orzeł robił się coraz mniejszy, potem było widać już tylko sam garnek, aż wreszcie pozostał jedynie blik światła odbijający się od metalu. Nie potrafiłem tego nakręcić, ale coś z klimatu tej sceny w „Zmruż oczy“ próbowałem odtworzyć.Rodzina matki pochodziła z Lubelszczyzny. Małżeństwo dziadków było mezaliansem. – Babcia miała szlacheckie pochodzenie, dziadek był prostym człowiekiem. Wysoki, mocno zbudowany, z dużymi silnymi dłońmi. Zawsze mu tej siły zazdrościłem. Był bardzo przedsiębiorczy. We wsi Osiny pod Puławami miał wiatrak, który pamiętam z dzieciństwa. Wielki, z rozłożonymi skrzydłami.

Babka była w życiu Jakimowskiego bardzo ważną osobą.– Miała podstawowe wykształcenie, jak wiele kobiet w tamtym czasie, ale była niezwykle oczytana. Kiedy studiowałem filozofię, nie byłem w stanie sprostać jej pytaniom i jej znajomości greckich klasyków. Często spędzałem wakacje u dziadków, babcia czytała wszystko, wszystkim się interesowała. To właśnie ta wspaniała mieszkająca na wsi kobieta stała się dla mnie synonimem światłego, otwartego podejścia do świata, a nie liczni wujkowie profesorowie, którzy często byli ludźmi ograniczonymi.

On sam jest człowiekiem miasta. Urodził się w stolicy. Rósł pod Hutą Warszawa, w blokach. Jego ojciec był dziennikarzem, matka – główną księgową w dużym przedsiębiorstwie. Rodzina trochę do tej robotniczej dzielnicy nie pasowała. – Chwilami czułem się wyalienowany, bo w moim domu panowały nieco inne zwyczaje niż w domach kolegów – mówi. – Ale bardzo dobrze wspominam tamten czas. Pozostawił on we mnie szacunek dla prostych ludzi.

Rodzice dużo pracowali, matka wracała do domu późno. Chłopcem opiekowała się głównie siostra, starsza o 12 lat. Jak chciała mieć spokój, sadzała go na szafie. Ale Jakimowski nie narzeka. Mówi, że najważniejsze, co rodzice mogą dać dzieciom, to podstawowa hierarcha wartości i akceptacja. A jego rodzice, choć rozwiedli się, a potem pobrali się po raz drugi, dali mu poczucie bezpieczeństwa.

– Dzięki temu jestem dziś człowiekiem bez problemów psychicznych – mówi. – A im dłużej żyję, tym bardziej sobie uświadamiam, jak rzadkie jest to zjawisko. Czasem ludzie od dziecka za dużo żądają albo wprawiają je w kompleks wyższości. Moi rodzice nie mieli żadnych oczekiwań co do mnie, po prostu akceptowali moje wybory.

Pierwsze filmy zrobił w liceum. Pytam, czy rodzice kupili mu kamerę na urodziny. – Ależ skąd! – śmieje się. – Sam musiałem sobie radzić. Jednak to wcale nie znaczy, że zapisał się do klubu filmowego, gdzie połknął bakcyla filmu niejeden późniejszy reżyser. Jakimowski chodził własnymi ścieżkami, nie chciał być zależny od nikogo.

– W klubach instruktorzy wpływają na wychowanków, uczą ich, korygują błędy, ale jednocześnie narzucają im własną estetykę. To mi nie odpowiadało. Dlatego sam sobie organizowałem produkcję. Wypożyczałem kamerę Krasnogorsk 16 mm, taką najprostszą, nakręcaną na sprężynę. Zdjęcia robił Piotrek Kuziński, mój kolega z jednej ławki, który też potem skończył reżyserię i dzisiaj jest znanym dokumentalistą w Norwegii. Kręcił miniatury. Nierealistyczne. – Nie potrafiłem jeszcze wtedy zachwycić się pięknem świata – mówi.

Po maturze zdawał do łódzkiej szkoły filmowej na reżyserię, ale się nie dostał. Poszedł na uniwersytet, na filozofię. – To jeden z najpiękniejszych rozdziałów mojego życia. Dzisiaj młodzi ludzie podchodzą do nauki praktycznie. Wtedy czas studiów był jak bańka mydlana. Przeczytałem trochę książek, spotkałem ogromnie ciekawych ludzi. Miałem wybitnych nauczycieli, począwszy od Bogdana Chwidenczuka, przez Barbarę Stanosz aż do Klemensa Szaniawskiego. Profesor Stanosz stała się dla mnie, podobnie jak moja babcia, symbolem światłości i uczciwości. Błyskotliwy umysł, poczucie humoru i kultura profesora Szaniawskiego wywarły na mnie ogromne piętno. Ale i studenckie życie było fantastyczne. Z przyjaciółmi prowadziliśmy rozmowy na temat filozofii, literatury, sztuki czy filmu, ale też o polityce i o tym, co dzieje się wokół. To wtedy ustaliły się moje poglądy na świat. Nie interesowała go historia myśli, wolał zgłębiać zagadnienia filozoficzne. Ślady tamtych zainteresowań czuje się w jego filmach. I w stylu opowiadania.– Polubiłem tradycję szkoły warszawsko-lwowskiej, jej ścisłość i prostotę – mówi. – Zrozumiałem, że nie cierpię mętniactwa, paplaniny, używania słów, które nic nie znaczą. Ale o kinie nie zapomniał. Po dyplomie znów postanowił zdawać do Łodzi, jednak wcześniej kolega zaproponował: – Jedź ze mną do Katowic. Pojechał. Zdał. Katowicki wydział reżyserii uchodził zawsze za ubogiego krewnego uczelni łódzkiej. Ale przecież wypuścił w świat wielu świetnych reżyserów, przyciągnął też znakomitych wykładowców, z Krzysztofem Kieślowskim i Bogdanem Dziworskim na czele.

– Jestem bardzo oporny na wpływy – mówi Jakimowski. – Ale pouczające były dla mnie na przykład rozmowy z Krzysztofem Kieślowskim. Widziałem, jak przejmował się swoimi filmami, jak bardzo się przy nich spalał. I wreszcie się spalił. Nie wiem, czy był artystą szczęśliwym. Jego sława, spełnienie przyszły za późno. I już nie dodały mu skrzydeł. Przedtem przez całe lata czuł się odrzucony. Bardzo mu współczuję, bo chyba go rozumiem. Chciałbym umieć nie przejmować się tym, jak ludzie odbierają moje filmy. Jakimowski skończył studia reżyserskie w Katowicach w 1990 roku. Rok później zrobił półgodzinny film „Pogłos“. Potem powstało jeszcze kilka dokumentów. „Miasto cieni“ o zgładzonym świecie Żydów w Tykocinie. „Dzyń, dzyń...“ o chłopcach z podpruszkowskiego Żbikowa, o rozmijaniu się rzeczywistości i dziecięcych marzeń. „Wilcza 32“ o mikroświecie starej kamienicy, gdzie żyją obok siebie ludzie różnych zawodów i pokoleń.

– Pracując przy filmach dokumentalnych, nauczyłem się patrzeć na świat. Obserwowałem, jak ludzie zachowują się przed kamerą, poznałem zasady montażu, który w gruncie rzeczy ma jedną tajemnicę: trzeba odrzucać rzeczy złe, a zostawiać dobre. Nie robię filmów według podręczników. Nie przeszkadzają mi na przykład całe sekwencje zrobione statyczną kamerą i w szerokich planach. Widzowie potem mają wrażenie, że te kadry niosą spokój. Ale zrozumiałem też, że najważniejsza jest treść filmu. Przywiązuję wielką wagę do optyki i do obróbki technologicznej, pracuję zawsze na taśmie, ale nie boję się komputerów i często eksperymentuję. Jednak zawsze pamiętam, że wszystko to ma służyć klarownemu opowiadaniu.

W 1994 roku Andrzej Jakimowski założył własną firmę Jakimowski Studio. Kręcił reklamówki i krótsze formy dla telewizji. W fabule zadebiutował dopiero w 2004 roku. Miał 41 lat.

– Ja podążam własną drogą. Dlatego musiałem poczekać, aż będę mógł zrobić film tak, jak chciałem. A trafiłem na trudny okres: najpierw upadającego komunizmu, potem najbardziej drapieżnego kapitalizmu. Może to rzeczywiście trochę trwało, ale nie żałuję. Kształt „Zmruż oczy“ naprawdę zależał wyłącznie ode mnie i od przyjaciół, z którymi współpracowałem.

Przez lata Jakimowski nauczył się sam radzić sobie z produkcją. Zawsze dysponował niewielkimi budżetami. Filmy dokumentalne robił za pieniądze, za jakie w telewizji powstaje reportaż. Fabuły też kręci niedrogo, bo to mu daje niezależność. Kiedy ma kamerę, efektywnie wykorzystuje każde 5 minut. Nauczył się, że trzeba wydawać pieniądze na to, żeby powstał dobry film, a nie na to, żeby przekarmiać wszystkich związanych z produkcją.

– Dziś znam kino od podszewki. Znam ludzi, którzy zajmują się robieniem napisów, obróbką komputerową, czasem z nimi negocjuję jak kierownik produkcji. Ale dzięki temu od nikogo nie zależę. Muszę tylko wiedzieć, że warto film robić.

To „warto“ ma, w jego przypadku, niewiele wspólnego z wpływami z kas. Gdzieś u podłoża „Zmruż oczy“ i „Sztuczek“ są jego własne rozliczenia ze światem.

– „Zmruż oczy“ to odpowiedzi na pytania mojej córki. Martyna miała wtedy cztery lata. Pytała o – najoględniej mówiąc – bezpieczeństwo istnienia. Dzieci mają poczucie niezmienności i nieprzemijalności świata. Ale czasem ta ich pewność wali się okrutnie, gdy umrze im ktoś bliski. Wtedy nagle uświadamiają sobie, jak kruche jest życie. To właśnie przydarzyło się Martynie. Nie miałem odpowiedzi na jej lęki, ale chciałem z nią o tym porozmawiać. Może i sam tego potrzebowałem, bo pisałem scenariusz po śmierci mojej mamy. Pytania dziecka nałożyły się na mój własny ból. Dlatego chciałem coś powiedzieć o upływie czasu, o przemijaniu.

„Zmruż oczy“ przez wielu krytyków zostało przyjęte jako pochwała prowincji. Ale Jakimowski zaprzecza takim opiniom.– Nie jestem piewcą wsi jak Kolski. Nie zachwycam się jej cudownym klimatem. To raczej jest rejestracja tęsknot kogoś, kto mieszka w wielkim mieście.

Bohaterem „Zmruż oczy“ był outsider, który zostawił za sobą miasto i dotychczasowe życie i zaszył się gdzieś na prowincji. I rzeczywiście prowincja nie była dla niego „ucieczką do...“. Raczej „ucieczka od...“ To był film o człowieku na wygnaniu, człowieku niepotrzebnym. „Sztuczki“ – choć pozornie bardzo realistyczne – też mają warstwę metaforyczną. I też naznaczone były własnym bólem.

– Ten film powstał po śmierci ojca, którą bardzo głęboko przeżyłem. Dotarła do mnie świadomość, że już nie mogę się z nim spotkać. Tylko w wyobraźni na peronie dworca albo w kinie. Tak jak bohater filmu Stefek. We śnie, gdzieś po drugiej stronie. To był też uśmiech do siostry, tej od „sadzania na szafie“. – Wiele rzeczy wziąłem z własnej pamięci. Nie tylko szafę. Jak Stefek uczestniczyłem w życiu siostry jako piąte koło u wozu. Świetnie pamiętam jej chłopaków, którzy przewozili mnie na motorowerze Komar.

Filmy Andrzeja Jakimowskiego to melanż obrazów pełnych melancholii, humoru i smutku. Happy endy są w nich bardzo przewrotne. – Zrobiłem wesoły film – mówi Andrzej Jakimowski w telewizji. Wesoły? To chyba tylko zachęta dla widzów. Bo choć mały bohater „Sztuczek“ próbuje wziąć swój los we własne ręce, ten film jest opowieścią człowieka, który wypłakał już wszystkie łzy.

W filmach Jakimowskiego każdy kadr, choć pełen magii, tchnie prawdą. Jakimowski nie chce pracować w halach zdjęciowych, wiele scen powstaje z marszu, bo lubi rejestrować niepowtarzalność chwil. Na ekranie pojawiają się ludzie, którzy niechcący zaplątali się na plan nieucharakteryzowani. W osiągnięciu prawdy pomagają mu aktorzy. Często niezawodowi.

– Myślę, że co piąty człowiek z ulicy może zagrać w filmie. Trzeba tylko umiejętnie z nim rozmawiać. Wybić mu z głowy udawanie czegokolwiek.

Amatorów Jakimowski miesza z zawodowcami. – Dla profesjonalistów gra z naturszczykami jest dużym wyzwaniem. Zbigniew Zamachowski w „Zmruż oczy“ fantastycznie dorównał naturalnością małej Oli Prószyńskiej. W „Sztuczkach“ Tomasz Sapryk dostosował się do stylu siedmioletniego Damiana Ula. Najtrudniej sobie z taką naturalnością radzą studenci aktorstwa, bo oni przez kilka lat uczeni są głównie „podgrywania“. Ale myślę, że wspaniali aktorzy potrafią przestać się kontrolować i na tyle wcielają się w rolę, że ich zachowanie staje się intuicyjne.

Jakimowski twierdzi, że dopiero po pierwszym klapsie, okazuje się, czy ów melanż amatorów i zawodowców się sprawdza. – Tego nie można się dowiedzieć na zdjęciach próbnych. Dlatego stawiam dwa lata życia, duże pieniądze i mnóstwo ambicji na nieznaną kartę. To wielkie ryzyko.

Jedyną osobą, której ufa bezgranicznie, jest jego żona. Ewa Jakimowska jest scenografem. Skończyła historię sztuki, pracowała przy reklamówkach, teraz przygotowuje scenografię do filmów męża.

– To nie jest łatwe, bo ja nigdy nie wiem, gdzie skieruję kamerę. A ona potrafi dotrzymać mi kroku, reaguje natychmiast. Umie w jednej chwili przygotować plan. Poza tym wszystkie zabawy moje i operatora Adama Bajerskiego z obróbką negatywu powodują spłaszczenie palety barw. Ewa bierze na to poprawkę. No i robi scenografię tak, jakby ona była wcale nieprojektowana. Czasem ludzie myślą, że kręcę w całkowicie naturalnych plenerach. To jej wielki sukces. Liczy się z jej zdaniem na każdym etapie – od pisania scenariusza aż do montażu. Mieszkają na warszawskim Ursynowie, Jakimowski codziennie wozi 12-letnią Martynę do gimnazjum na Mokotowie. Mają też dom na Mazurach. – Gdybym miał dużo wolnego czasu, chętnie spędzałbym go właśnie tam – mówi Jakimowski. – Czytałbym książki, zajmowałbym się matematyką i fizyką. Poza tym lubię biegać, pływać i oglądać świat. Młodzi polscy filmowcy nie tworzą żadnej szkoły. Każdy pracuje osobno, spotykają się rzadko. Ale gdy pytam Jakimowskiego, czy czuje się outsiderem, zaprzecza.

– Ze Sławkiem Fabickim i Marcinem Wroną założyliśmy stowarzyszenie Film jeden dwa. Czuję się związany ze środowiskiem filmowym. Czerpię z doświadczenia starszych pokoleń, innych kolegów. Tylko kiedy pracuję, muszę być sam, bo nie zniósłbym, gdyby ktokolwiek się do mojego filmu wtrącał. W sztuce nie zaakceptowałbym żadnego przymusu. Chcę wszystkie decyzje podejmować na własny rachunek. Ale przecież jednocześnie nie należy Andrzej Jakimowski do tych twórców, którzy kręcą filmy dla siebie.

– Film powinien się stać duchowym wydarzeniem w życiu widza. Dla mnie takim przeżyciem były: „Personel“ Kieślowskiego, „Salto“ Konwickiego, kilka filmów Munka i Wajdy. Jeśli choćby jedna osoba kiedyś zapamięta mój film, to będzie dla mnie bardzo ważne.

I jeszcze tylko pytam go, co widzi, kiedy sam zmruży oczy, co jest dla niego osobiście najistotniejsze. Po chwili milczenia odpowiada: radość życia.

Zrobił na razie tylko dwa filmy fabularne. Oba zostały wysoko ocenione. Rok 2004: „Zmruż oczy“ dostaje Nagrodę Specjalną na festiwalu w Gdyni i Orła dla najlepszego filmu. Rok 2007: „Sztuczki“ zdobywają Złote Lwy na festiwalu w Gdyni i nagrodę Europa Cinemas w Wenecji.

Oba filmy bardzo się różnią od obrazów innych debiutantów. Nie epatują rozpaczą, niosą nadzieję. I choć bardzo realistyczne – mają w sobie magię. Hipnotyzują, wciągają w swój rytm, zadziwiają precyzją. Delikatne i wyciszone, na długo zostają w pamięci. Nie mają w sobie doraźnej publicystyki, lecz sięgają do pytań najważniejszych. „Zmruż oczy“ to subtelna opowieść o samotności, szukaniu siebie, wartościach, jakie się w życiu liczą. Ale również o przemijaniu. Chwil i ludzi. „Sztuczki“, które właśnie weszły na ekrany, są opowieścią o chłopcu po dziecięcemu zaklinającym rzeczywistość, żeby odzyskać ojca, którego nigdy nie poznał. Są wielkim wołaniem o miłość, zapisem tęsknoty za tym, co naturalne, a co nie zawsze od losu dostajemy.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą