Róża w lufie

Wilhelm Hosenfeld został uwieczniony w filmie "Pianista" jako Niemiec, który pomaga Władysławowi Szpilmanowi przetrwać w gruzach Warszawy. Kiedy prezydent Lech Kaczyński odznaczył go orderem Polonia Restituta, "Nasz Dziennik" napisał "Nazista w glorii bohatera".

Aktualizacja: 24.11.2007 13:29 Publikacja: 23.11.2007 17:22

Wilhelm Hosenfeld w latach wojny

Wilhelm Hosenfeld w latach wojny

Foto: Fotorzepa, Marian Zubrzycki

Niemiecki oficer w mundurze Wehrmachtu, uśmiechnięty i rozluźniony. Trzyma wtulonego w ramię chłopca, w drugiej dłoni – fifkę z papierosem. Dwa lata temu, podczas zorganizowanej przez IPN w Łodzi konferencji poświęconej Wilhelmowi Hosenfeldowi, obecny na sali jego syn opowiedział, że to zdjęcie – zrobione w Pabianicach podczas II wojny światowej – przedstawia jego ojca z wizytą u polskiej rodziny Prut. Dziecko było dla Hosenfelda całkowicie obce. Dla polskiego odbiorcy fotografia uwieczniła sprzeczność. Bo w zbiorowej polskiej świadomości nie ma miejsca na dobrego Niemca.

Wilhelm Hosenfeld pomógł wielu Polakom i Żydom, choć z nazwiska znał tylko niektórych.

Ale o tym nie dowiedziałby się nikt, gdyby los nie zetknął go z pianistą Władysławem Szpilmanem. Scenę, w której niemiecki oficer u kresu powstania warszawskiego wchodzi do pustej willi i spotyka w niej ukrywającego się żydowskiego pianistę, nokturn cismol Chopina grany drżącymi rękami zapamiętał każdy, kto oglądał nagrodzony Oscarem film Romana Polańskiego.

Można powiedzieć: Hosenfeld pomógł Szpilmanowi podczas wojny, a Szpilman odwdzięczył się, zapewniając niemieckiemu oficerowi nieśmiertelność. Co prawda w pierwszym wydaniu z 1946 r. pamiętników znanego pianisty "Śmierć miasta" Hosenfeld występuje jeszcze jako bezimienny Austriak, bo postać dobrego Niemca nie mieściła się w wymogach polskiej cenzury.

Informacje o Hosenfeldzie i fragmenty jego dzienników pojawiły się dopiero w wydaniu drugim z 2000 r. zatytułowanym "Pianista". "Bohaterskie czyny tego Niemca świadczą o tym, że istniały możliwości przeciwstawienia się jednostek reżimowi nazistowskiemu" – napisał we wstępie do książki syn Szpilmana Andrzej.

Jednak Halina Szpilman, żona kompozytora, jest przeciwna pomijaniu roli Polaków w jego uratowaniu. – Mój mąż zawsze podkreślał, że bezinteresownie pomagało mu wielu przyjaciół z Polskiego Radia. Przez ponad dwa lata ryzykowali własnym życiem, by ocalić go od śmierci. Dziś pomija się ich bohaterstwo. Tymczasem punkt ciężkości przechylił się na rzecz Hosenfelda, który zrobił dla męża wiele, lecz dopiero pod koniec wojny.

Ale też nikt z pomagających Szpilmanowi nie miał takich jak Hosenfeld dylematów. Urodzili się Żydami lub Polakami, co w naturalny sposób stawiało ich po stronie ofiar. Hosenfeld był Niemcem, a jego odnalezione i opublikowane dzienniki oraz listy do rodziny – w sumie ponad 1200 stron (na ukończeniu jest polski przekład książki) – pozwoliły lepiej przyjrzeć się jego rozterkom.

"Był prostym chłopakiem ze wsi, ale z wielkimi ideałami, był pełen optymizmu i zaufania do ludzi" – charakteryzował go po latach syn Helmut. Urodzony w 1895 r. Wilhelm miał pięcioro rodzeństwa, sportowe pasje, od dzieciństwa zakorzenione umiłowanie ojczyzny i pobożność. To właśnie głęboka wiara wyniesiona z domu uratowała w nim człowieczeństwo. Entuzjazm do walki każe mu zaciągnąć się do armii podczas I wojny światowej. Przechodzi długi szlak bojowy, walczy od Belgii po Inflanty. Przygodę wojenną zakończył w Siedmiogrodzie, gdzieś na granicy rumuńskowęgierskiej w stopniu porucznika. Kiedy jak w sierpniu 1917 r. został ciężko ranny w nogę, nie był już zdolny do służby wojskowej.

Wraca do domu. Wtedy szczególne miejsce w jego życiu zajmuje Annemarie Krummacher, drobna dziewczyna o ciemnych, ciepłych oczach i ujmującym uśmiechu. Poznali się w Wandervogel, czyli Wędrownym Ptaku. Ta popularna w Niemczech w okresie międzywojennym organizacja, odpowiednik po części harcerstwa, po części skautingu, stawiała przed członkami dwa ideały – poznawanie piękna ojczystej ziemi i kult sprawności fizycznej.

Wilm, tak go tam nazywano, wierzył w jedno i drugie. W charakterystycznym kapelusiku z małym wywiniętym rondem i doczepionym figlarnie piórkiem wędruje z kolegami przez Niemcy, muzykują w plenerze. Znajomości wtedy zawarte pielęgnuje. Ale to Annemarie jest dla niego miłością życia. Z posmakiem mezaliansu. On jest dzieckiem wiejskiego nauczyciela o aspiracjach nieprzekraczających osiągnięć ojca. W przerwach między nauką pasał krowy i opanował sztukę łapania gołymi rękami pstrągów. Ona pochodzi z dobrego, wielkomiejskiego domu o tradycjach artystycznych. Ojciec maluje obrazy, jest dobrze postrzegany w środowisku akademickim. Annemarie śpiewa, ma pięknie wyćwiczony sopran. On jest katolikiem, ona protestantką, a w Niemczech ciągle daje się odczuć duch Marcina Lutra i reformacji.

Zatem na początku rodzice bardzo odradzają Wilhelmowi związek z Annemarie. Są sceptyczni, bo chłopska mądrość podpowiada im, że ona musi mieć przecież duże wymagania, którym syn nie będzie w stanie sprostać. Wilm ma jednak niezaprzeczalny atut: jest przystojny. Wysoki brunet o wysportowanej sylwetce musiał się podobać kobietom. W 1920 roku Wilm i Annemarie pobierają się w katolickim kościele. I szybko okazuje się, że przy bliższym poznaniu Annemarie zyskuje. Rodzice zmieniają zdanie. Młodzi najpierw zamieszkują w małej wiosce w Hesji, potem przenoszą się do Thalau. Rodzą się dzieci: dwóch synów, trzy córki. Po latach najstarszy syn, Helmut, powie: "Miałem ojca, który brał mnie za rękę, kiedy go potrzebowałem".

Wilm i Annemarie żyją zgodnie. W niedziele i w czasie ferii wcielają w życie idee Wandervogel, wędrując całą rodziną po okolicach Rhon. Latem pływają, zimą jeżdżą na nartach. W gospodarstwie są kury i kozy. Annemarie dba o kwiaty przed domem. W długie zimowe wieczory przy wspólnych posiłkach dyskutują o przeczytanych książkach. Czasem przychodzą goście, wtedy Wilm siada do pianina, Annemarie śpiewa Szuberta i Hugona Wolffa. To właśnie taką kulturę niemiecką Wilm chce potem krzewić z Führerem na Wschodzie.

Tymczasem wiedzie życie wiejskiego pedagoga. Lubi uczyć, jeszcze bardziej – wychowywać. Helmut wspomina, że mimo obowiązującej wtedy pedagogiki kija ojciec nie bił uczniów. Mniej zdolnych sadzał na kolanach i tłumaczył, tłumaczył, tłumaczył. W kieszeni spodni zawsze nosił dwie chustki do nosa. Jedną dla siebie, drugą – rezerwową, dla wiejskich podopiecznych. Wtedy też dojrzewa jego wiara. Angażuje się w życie kościoła, gra na organach. Po latach do jego syna Helmuta zadzwoniła kobieta. "Byłam małą dziewczynką w pierwszej klasie, w której uczył pański ojciec" – napisała. Gdy zmarła jej matka, Wilm po mszy brał ją za rękę i prowadził do siebie do domu. "Tam bawił się ze mną, Panem i Pańską siostrą Anemone" – wspominała. Biblijne historie o Łazarzu i synu marnotrawnym Hosenfeld opowiada w szkole tak, że dzieciom płyną po policzkach łzy.

Z czasem jednak daje im posłuchać także przemówień Goebbelsa. Uważał, że ważną częścią wychowania jest socjalizacja. Bycie częścią całości, grupy. Sam również lubił "przynależeć". Po Wandervogel, w 1933 r., wstąpił do paramilitarnej organizacji nazistowskiej SA. Jego biograf dr Thomas Vogel z WojskowoHistorycznego Instytutu Badawczego w Poczdamie twierdzi, że to dlatego, iż nie zetknął się nigdy z brzydką twarzą SA. W 1935 roku wstępuje do NSDAP. Nie nastawiał się na jednak na karierę. Jego członkostwo było raczej wynikiem stopniowego odkrywania w sobie narodowych poglądów. Idee, które głosił Hitler, poczucie upokorzenia Niemiec po I wojnie traktatem wersalskim i w nim znajdowały rezonans.

Hosenfeld gorąco namawiał syna, by przyłączył się do Hitlerjugend. Jednak z czasem ta organizacja podobała mu się coraz mniej i zaczął utyskiwać na jej metody wychowawcze. Oderwanie od rodziny uważał za zbędne.

W narodowym socjalizmie nie podobało mu się zaś zwalczanie Kościoła.

Z drugiej strony Kościół uważał za zbyt mało patriotyczny. Wierzył, że narodowy socjalizm z katolicyzmem dadzą się połączyć. Gdy z pogwałceniem konkordatu zaczęto usuwać religię ze szkół, sumienie nie pozwoliło mu milczeć. Na jednym ze zgromadzeń nauczycieli wstał i publicznie skrytykował propagandę antykościelną. Przemówienie odniosło skutek: Hosenfeldowi odebrano prowadzenie zajęć światopoglądowych. Innych konsekwencji wobec niego jednak nie wyciągnięto.

O ile Hosenfeld wierzył w krzewienie dziejowej misji za pomocą karabinu, o tyle jego żona była pacyfistką. Annemarie zaczytywała się książką Berty von Sutener "Waffen nieder" (Złożyć broń), o Führerze mówiła "ten Hitler" i żyła w przekonaniu, że on przyniesie światu wojnę, a wtedy ona straci wszystko: rodzinę, synów i męża.

Paradoksalnie ta niechęć do wojny z czasem stała się dla niego dużym wsparciem. To do niej pisał listy, w których litera po literze topnieje w nim wiara w sens wojny, narasta przerażenie niemieckim okrucieństwem. To w jej ręce oddał prowadzone skrupulatnie dzienniki. Przed nią mógł się otworzyć. – Dla każdego znającego tamten aparat terroru było jasne, że gdyby dzienniki dostały się w niepowołane ręce, Hosenfelda czekałby sąd wojenny i likwidacja – mówi prof. Tomasz Szarota. Historyka dziwi, że Hosenfeld o tym wszystkim pisał. Czy był tak koszmarnie naiwny? Być może bardziej niż bezpieczeństwa potrzebował wsparcia. Kogoś, kto jest w stanie go zrozumieć.

Przeżycia męża utwierdzają Annemarie w sprzeciwie wobec wojny. W maju 1944 r. rodzinnie – Wilm przebywał wtedy na ostatnim urlopie – odprowadzają na dworzec wyjeżdżającego na front najstarszego syna. Na peronie Annemarie wkłada mu w lufę różę. "Powiedziała proszącym, prawie błagającym tonem: Helmut, tylko nie strzelaj z tej broni do ludzi!". Nie wiem, co odpowiedziałem, ale w Rosji jeszcze przez wiele miesięcy nosiłem różę schowaną w mojej puszce na maskę gazową – opowiadał potem na sesji poświęconej ojcu.

Wilm Hosenfeld zapiski robił skrupulatnie, z niemiecką precyzją. To dzięki nim dowiadujemy się o głębokiej przemianie, jaka w nim zaszła. Do Polski przyjeżdża jako dumny krzewiciel kultury niemieckiej. Nieustannie podkreśla dumę ze swej "niemieckiej odmienności". W Pabianicach pilnuje obozu jenieckiego i wyraża przekonanie, że polscy oficerowie cieszą się z niewoli. Ich listy do rodzin (muszą je oddawać otwarte) wzruszają go. Widząc pobożność Polaków, stwierdza, że Polska nie może całkowicie przegrać i kiedyś znów się odrodzi. Jednostkowo próbuje naprawić bieg ludzkich historii. Gdy pod bramą obozu spotyka zapłakanych ludzi błagających o wypuszczenie bliskich, nad strażnikiem górę bierze chrześcijanin. Korzystając z okazji, że zostaje sam, wypuszcza tych, po których przyszły rodziny. Z obozu w Pabianicach dzięki niemu wychodzi także na wolność mąż Zofii Cieciory Stanisław. Przerażona kobieta wyznaje mu bowiem, że jest ranny, a ona spodziewa się dziecka. Z Cieciorami zaprzyjaźnia się, podobnie jak z inną polską rodziną Prut. Często ich odwiedza, lecząc w ten sposób samotność i tęsknotę za rodziną.

Trudno uchwycić moment, gdy w Hosenfeldzie po raz pierwszy człowiek wygrywa z faszystą. Bo gdy od początku wojny tych zwycięstw jest sporo, to jeszcze 7 marca 1941 r. potrafi napisać do syna, że czyta "Mein Kampf" i zadziwia go, "ile Führer ze swych żądań, planów i myśli już zrealizował". Czeka na konflikt z bolszewizmem i "definitywne rozwiązanie kwestii żydowskiej w Europie".

Ale wydarzenie, którego świadkiem był na przełomie 1939 i 1940 r. w Węgrowie, wstrząsnęło nim. To wtedy zobaczył esesmana prowadzącego małego chłopca, który miał zostać zabity za kradzież siana. Hosenfeld interweniował: przecież nie można zamordować dziecka! Usłyszał wtedy: "Jeśli nie odejdziesz, zastrzelimy również ciebie!". I odszedł pokonany przez własny strach.

Więc w małym świecie, którym zarządzał, próbował stawiać mu opór.

Do Warszawy trafia wiosną 1940 r. Zostaje oficerem sportowym. Na stadionie Legii ma dbać o dobrą kondycję stacjonujących tu Niemców. Lubi tę pracę, tym bardziej że pozwala mu na jeszcze skuteczniejszą korektę historycznych wypaczeń. Jako pracowników zatrudnia podsyłanych mu Polaków ściganych przez gestapo. Księdza Antoniego Cieciorę, kuzyna znajomych z Pabianic, zatrudnia na nowych papierach na nazwisko Adam Cichocki. Podczas ulicznej łapanki widzi, jak ciężarówka zabiera ich innego krewnego Koszela i nie waha się podjąć desperackiej interwencji. Zatrzymuje transport pod pozorem pilnego poszukiwania robotnika. Wybiera Koszela. Uratowanemu daje pracę na stadionie. Trafia do niego Leon Warm, uciekinier z pociągu do Treblinki. Wkrótce ma nowe papiery i pielęgnuje murawę stadionu.

Hosenfeld uczy się polskiego. Chodzi do polskich kościołów, bierze udział w mszach, co dla niemieckiego oficera było zakazane. Ale zaraz potem patrzy, jak polski policjant bije żydowskie dziecko pod murem getta. Dowiaduje się o obozach koncentracyjnych, gazowaniu Żydów spalinami w samochodach. Czuje bezsilność, wstyd i upokorzenie. 13 sierpnia 1942 r., gdy widzi odjeżdżające z warszawskiego getta transporty do komór gazowych Treblinki, zapisuje: "Człowiek wciąż musi sobie zadawać pytanie, jak to jest możliwe, że nasz naród daje schronienie takiej bydlęcej hołocie (…). Jakimiż jesteśmy tchórzami, że my chcący być od nich lepszymi, pozwalamy na to wszystko. Za to także my zostaniemy ukarani".

Stłumienie powstania w getcie uważa za moment decydujący o porażce Niemiec w tej wojnie. "Przez ten straszny mord na Żydach przegraliśmy wojnę" – pisze. "Ściągnęliśmy na siebie niezniszczalną hańbę i niedające się usunąć przekleństwo. Nie zasługujemy na żadne ułaskawienie. Wszyscy jesteśmy współwinni".

Powstanie warszawskie jest dla niego momentem przełomowym, choć wówczas nie zdawał sobie z tego jeszcze sprawy. Jako oficer wywiadu zostaje wezwany do przesłuchiwania złapanych powstańców. Raz nazywa ich bandytami, innym razem powstańcami. Ale jest zdania, że pojmanych należy traktować jak jeńców wojennych, bo stanowią część podziemnej armii.

12 sierpnia, tuż przed wysłaniem pamiętników, czyni zapis: "Ludność cywilna częściowo opuszcza miasto, ale duża część pozostaje i chce z nim iść na dno. Nie oczekują już niczego od życia. Ze strony niemieckiej nie ma żadnej litości, ze strony radzieckiej i aliantów żadnej pomocy".

I właśnie wtedy spotyka w ruinach miasta Władysława Szpilmana.

Historia sprawiła, że właśnie Hosenfeld musiał udzielić odpowiedzi na pytanie, jak w sytuacji krańcowego zdziczenia powinien się zachować katolik. Czy otwarcie odmówić współpracy, jak Otto Schimek, austriacki żołnierz, który nie chciał strzelać do Polaków, więc sam został zabity? Czy tkwić w systemie, w który stracił wiarę, i robić, co w mocy, by pochłonął on jak najmniej ofiar? Hosenfeld, nie bez wyrzutów sumienia, wybrał drugą możliwość. Ile w tym konformizmu, ile pragmatyzmu? Sam mówił: ratowałem każdego, kogo się dało uratować. Tylko on zdawał sobie sprawę, jak wielu się nie dało. Dla Rosjan stał się zbrodniarzem wojennym.

Ocaleni przez Hosenfelda nie mogli mu się odwdzięczyć. Do radzieckiej niewoli trafił 17 stycznia 1945 r. pod Błoniem. Przewieziono go do Mińska białoruskiego. W protokołach przesłuchania do końca zaprzeczał, by miał cokolwiek wspólnego z wywiadem. – Nie wykluczam, że pracował dla Abwehry – mówi prof. Szarota. Zdaniem historyka ze spotkań z Niemcami mógł pisać potem raporty. – Żeby jednak wykorzystywał Polaków, to wykluczam. Byli to bowiem ludzie niemający wiedzy o strukturach podziemnych, przypadkowi. Mimo to skazano go jako zbrodniarza wojennego na karę śmierci. Zaważył fakt, że podczas powstania warszawskiego przesłuchiwał złapanych na obrzeżach miasta Rosjan, co pozwoliło go oskarżyć o "działalność antyradziecką". Potem złagodzono wyrok do 25 lat więzienia. W obozie pod Stalingradem siedział w towarzystwie tych, za zbrodnie których tak bardzo się wstydził.

Nie miał jednak poczucia osobistej winy. W 1946 r. przesłał żonie kartkę z nazwiskami osób, którym pomagał. "Sam jestem zainteresowany, żeby udowodnić, że nie ciąży na mnie wina za zbrodnie wojenne, które niestety zostały popełnione przez stronę niemiecką" – pisał. Zasiadła przy biurku, by w trochę oschłym stylu prosić o pomoc ludzi z listy. Jej prośba dotarła do Leona Warna, który zeznawał: "Jest faktem, że dranie i złoczyńcy są na wolności, a człowiek, który zasługuje na odznaczenie, musi cierpieć". Nic nie wskórał. Radziecki wymiar sprawiedliwości był nieugięty. To właśnie Warn, odwiedzając Annemarie, zobaczył u niej pocztówkę z innymi nazwiskami z listy. Wśród nich z błędem zapisane nazwisko Władysława Szpilmana z Polskiego Radia. Warn skontaktował się z nim. Pianista podjął interwencję u Jakuba Bermana, dygnitarza PZPR, ogromnie wpływowej osoby. Po kilku dniach Berman oddzwonił, że "towarzysze radzieccy nie chcą go wypuścić".

Pobyt w obozie rujnował mu zdrowie. Na portrecie naszkicowanym przez współwięźnia widać zaniedbanego, przybitego człowieka. W niczym nie przypomina oficera w lśniącobiałym mundurze, o śmiałym spojrzeniu. Przeszedł wylew, leżał sparaliżowany. W jednym z listów do żony w 1949 r. prosił: "Nie mówmy już o moim powrocie do domu. Równie dobrze można mówić o pójściu do nieba. Ale mam nadzieję na obie te rzeczy". W innym wyznawał, że uważa cierpienie za uzasadnione. "Bóg położył na nas swoją dłoń. Potrzebuje ludzi, którzy po tych okropnościach spełnią ofiarę w imię jego sprawiedliwości".

Zmarł w sierpniu 1952 r. Miał 57 lat. Annemarie nigdy się z tym nie pogodziła. Dwadzieścia lat później umierała ze słowami: "Wilm, już idę".

Ich syn przyjechał do Szpilmanów w 1984 r. Odnaleźli dom, w którym Hosenfeld spotkał pianistę. Odkryli nawet schowek na strychu, który wskazał mu Wilm. W tym samym domu – Szpilman chciał wierzyć, że i w tym samym mieszkaniu – mieszka dziś Peter Lachmann, niemiecki reżyser, który zaprzyjaźnił się z rodziną Szpilmanów.

Korzystałam z materiałów IPN, prof. Tomasza Szaroty, a także pomocy Jutty Wiedmann z Muzeum Powstania Warszawskiego.

Niemiecki oficer w mundurze Wehrmachtu, uśmiechnięty i rozluźniony. Trzyma wtulonego w ramię chłopca, w drugiej dłoni – fifkę z papierosem. Dwa lata temu, podczas zorganizowanej przez IPN w Łodzi konferencji poświęconej Wilhelmowi Hosenfeldowi, obecny na sali jego syn opowiedział, że to zdjęcie – zrobione w Pabianicach podczas II wojny światowej – przedstawia jego ojca z wizytą u polskiej rodziny Prut. Dziecko było dla Hosenfelda całkowicie obce. Dla polskiego odbiorcy fotografia uwieczniła sprzeczność. Bo w zbiorowej polskiej świadomości nie ma miejsca na dobrego Niemca.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą