Jak dużo Polski można sprzedać za newsa – oto jest pytanie. Po prostu Doda i Donald. W ewidentny sposób polityka osiągnęła taki poziom medializacji, że zaczyna być niemożliwe sensowne jej prowadzenie. Jeżeli uprawia się politykę w taki sposób, że poseł ogląda w telewizji konferencję z jakimś gadżetem swego przeciwnika politycznego po to, by za pół godziny zacząć konferencję z własnym gadżetem jako odpowiedzią na tamto, to tworzy się wyłącznie mętlik, wzbija kurz, totalny tuman. A efektem jest nieuniknione machnięcie ręką telewidza i powiedzenie: wszyscy to złodzieje i debile, co ja będę na nich głosował. Widz macha ręką wyposażoną w pilota, ale kciuka nie uruchomi, on chce na to patrzeć, ponarzekać lubi, ale na wybory nie pójdzie. Jest też inna pokupna metoda na przekaz medialny, tzw. wesoły rechot, który może być wywołany dosłownie wszystkim. Bo wszystko można ująć w ramy radosnego, szyderczego rechotu.
Media mają problem po tych ostatnich dwóch latach?
Nie wiem, czy zdają sobie z tego sprawę, ale na pewno. Po pierwsze, ich sposób działania, nastawiony na natychmiastowy efekt, zajęcie się wyłącznie sprawami doraźnymi, utrudnia powstawanie jakichkolwiek strategicznych planów, pomysłów i długofalowego robienia polityki. Coś, co nie może być zdyskontowane natychmiast na jakiejś konferencji prasowej i zaprezentowane w możliwie atrakcyjnej formie, nie istnieje. Biegunka umysłowa. Po drugie, media paraliżują podejmowanie działań, które w prosty sposób mogą zostać wyśmiane. A wyśmiane może być wszystko. Nie wierzę, że dziennikarze tego nie wiedzą. Sądzę raczej, że podejmują się tego w sposób cyniczny, zależy im na tym, żeby na przykład ścigać się z sąsiednim kanałem. Ale inną sprawą jest to, w jaki sposób nasze nadęte sobą władze przez ostatnie dwa lata na to reagowały. Histeria stanowiła genialną pożywkę dla programów prześmiewczych i to wtedy zaczynało już być faktycznie śmieszne. W tym sensie politycy wystawili się totalnie, bo zabrakło im dystansu do siebie. Władza bez poczucia humoru to kupa śmiechu.
Myśli pan, że można utrzymać dystans, gdy bez przerwy słychać na przykład porównania do Putina i opowieści o narodowych bolszewikach?
Nie opowiadajmy tylko, że jest morze mediów, które niszczy PiS, a ono samo stoi biedne pośrodku tego spienionego oceanu i nie ma w ogóle nawet żadnego miejsca, z którego mogłoby wykrzyczeć Polakom i światu całą prawdę.
A nie wydaje się panu groteskowa nowa poprawność polityczna? Potępiać w czambuł Kaczyńskich, w ciepłym tonie oceniać Tuska?
To prawda, istnieje silna konformizacja środowiskowa. Ale to nie zaczęło się od Kaczyńskich czy Tuska. Pamiętam akcję środowiska filmowców z podpisywaniem listu w obronie Rywina tylko dlatego, że dał im zarobić i mieli nadzieję na to, że jeszcze się uda coś uszczknąć. Wracamy do tematu, jak inteligencja powinna być odpowiedzialna za to, co się dzieje wokół. Nie za zabieganie o pieniądze na następny film, tylko za ocenę, co reprezentuje ten człowiek i co to znaczy, że się go popiera.
Tusk od tygodnia jest nowym premierem. Uda mu się?
Pomijając już prezydenta, który zdaje się nie będzie mu szczególnie życzliwy, zawsze największym wrogiem władzy jest ona sama. Zobaczymy, jak sobie poradzi. Trzymam za niego kciuki. Chciałoby się mieć nadzieję, że zrobi coś sensownego. Ale widziałem już sondaż pytający o to, "jak genialnym premierem" będzie Tusk, który ma koreańskie poparcie. Śmieszy mnie to, ale paradoksalnie to się może obrócić przeciwko niemu. Oby tak nie było, że z tego koreańskiego poparcia nagle zostaną tylko sny o drugiej Irlandii. Bo teraz już będzie cudownie, wspaniale i genialnie. To śmieszne.
Nie kusi pana, by wyjechać, robić teatr gdzieś indziej?
Pracowałem już gdzie indziej, zdecydowanie wolę tutaj. Żyjemy w ciekawych czasach i to jest rewelacyjne dla teatru. Jest ciekawiej niż w Luksemburgu. Oczywiście ludzie są zmęczeni i sfrustrowani "zasłuchiwaniem dobrobyt wewnętrzny". W ogólnym przekonaniu chcieliby pewnie, żeby politycy się nie kłócili, i najlepiej, żeby był dobry marszałek Piłsudski i zaprowadził wieczny porządek. Ale ja jestem zadowolony, że przyszło mi żyć w takich czasach ciągłego przełomu. To niesamowite. Chodziłem do pierwszej klasy liceum, gdy były wybory w czerwcu 1989 r. Od tego czasu jest nieustająco ciekawie, a jednocześnie mam to szczęście, które oddziela mnie już od coraz młodszych ludzi wchodzących do teatru, że ja pamiętam, jak wyglądała komuna. Pamiętam rewizje w domu, pamiętam ojca w więzieniu. Dlatego nigdy nie zapisałbym się do Frontu Obrony Czegokolwiek pod przewodem Aleksandra Kwaśniewskiego, nawet z obawy przed kaczyzmem.
I to, co mnie chyba najbardziej w ostatnim czasie ucieszyło, że się skompromitował ten zbawca na białym koniu. To było bardziej fascynujące nawet niż wszystkie piętrzące się paranoje Kaczyńskich. Jestem szczęśliwy, że walka wyborcza nie odbyła się między Kwaśniewskim a Kaczyńskim, że większość Polaków nie dała się Kaczyńskim wtłoczyć w ramiona teflonowego Olka, a przecież, sądząc po zgromad zeniu intelektualistów w Auditorium Maximum, było to zagrożenie dramatyczne. To wielka wartość PO, Donalda Tuska i tej kampanii wyborczej. Że Polacy – zarówno elity z AudiMaxa, jak i ci, którym tak podobał się Kwaśniewski pląsający, zdejmujący marynarkę i wymachujący nią ochoczo do melodii "Olek, Olek, wygraj" – teraz przejrzeli na oczy. Ciekawe.
Czemu tak pana cieszy upadek Kwaśniewskiego?
Bo może otworzyć drogę do powstania czegoś zupełnie niezbędnego dla dojrzałej polskiej sceny politycznej, mianowicie do nowej, prawdziwej lewicy. To wartość nie do przecenienia. Na razie ciągle jest to na poziomie zupełnie szaleńczej pracy u podstaw, tytanicznej harówki Sławomira Sierakowskiego i ludzi z "Krytyki Politycznej". Mam nadzieję, może coś z tego będzie i byłoby czymś dobrym dla Polski. Nowa lewica jest nam absolutnie niezbędna.