Nazwać rzeczy po imieniu

Ktokolwiek na Zachodzie twierdził, że igrzyska przynajmniej rozpoczną demokratyczną transformację Chin, był albo naiwny, albo obłudny

Publikacja: 08.08.2008 20:10

Nazwać rzeczy po imieniu

Foto: AP

Tłum zadowolonych z życia ludzi niósł mnie w upalny niedzielny wieczór od Wangfujingu, najsłynniejszego deptaka handlowego Chin, w stronę placu Tiananmen. Nie było mnie tu w 1989 roku, gdy czołgi rozjeżdżały manifestację studentów. Ale pamiętam rok 1999 i pełne napięcia letnie wieczory, gdy władza rozprawiała się na placu z protestami ruchu religijnego Falun Gong. Pamiętam przygotowania do obchodów 50-lecia ChRL tego samego roku: ludzie byli wściekli, że ciągłe próby parady paraliżują życie miasta. Mało kogo obchodziła wtedy cała ta uroczystość. Pamiętam gwałtowny wybuch radości, gdy przed siedmioma laty MKOl przyznał Pekinowi organizację tych igrzysk. Pamiętam też wiele zwyczajnych, codziennych chwil na placu wypełnionym zwykle oszołomionymi wielkim światem turystami z prowincji – zwyczajni pekińczycy zajęci codziennym życiem i patrzący z góry na przyjezdnych rzadko tu się wybierali.

Zawsze lubiłem przychodzić na plac – był jak wielka antena wychwytująca całą mieszaninę społecznych nastrojów: gniew, radość, napięcie, rozpacz, oszołomienie, obojętność.

W niedzielny wieczór, nazajutrz po pierwszym od dwóch lat powrocie do Chin, zorientowałem się dopiero po chwili, czym się różni ten mój spacer od dziesiątek poprzednich. W powietrzu unosił się nieznany mi z wcześniejszych wypraw na plac zbiorowy nastrój: satysfakcja.

Zrozumienie kontekstu, w jakim odbywają się te igrzyska, jest niemożliwe bez zrozumienia wielkiego marszu ku dostatkowi, jaki trwa w tym kraju. W wielkich miastach, takich jak Pekin, poprawia się właściwie wszystkim. Ci, którzy kiedyś mogli jedynie pomarzyć o wycieczcie do Hongkongu, dziś jeżdżą na wakacje do Włoch. Ci, którzy jeszcze przed dekadą mieli dwie pary tanich spodni i dwie stare koszule, dziś chodzą w nowych ubraniach i kolorowych adidasach. W ciągu ostatnich czterech lat liczba samochodów zarejestrowanych w Pekinie podwoiła się z dwóch milionów do czterech. Podczas ostatniej wizyty dwa lata temu pisałem o Li Changjiangu, obrotnym przyjezdnym z prowincji, który dzięki pomysłowości i ciężkiej pracy dorobił się w Pekinie małej firmy wynajmującej kwiaty lokalnym biurom. – Biznes nie rozwija się tak szybko, jakbym chciał, ale nasze życie ciągle się polepsza – mówi Li. Jego syn zdał egzaminy na elitarny Uniwersytet Pekiński – osiągnięcie wyjątkowe dla przeciętnego chłopskiego dziecka.

Z ciasnej nory w podziemiach bloku mieszkalnego państwo Li przenieśli się niedawno do dwupokojowego mieszkania w nowo wybudowanym domu. Przez lata chińska duma skrywała się głęboko pod pokładami kompleksów. Obcokrajowcy byli nieporównywalnie bogatsi, ich miasta znacznie nowocześniejsze, ich gospodarki potężniejsze. W oczach tych milionów zadowolonych z życia Chińczyków ich kraj właśnie wychodzi z cienia. Te igrzyska to dla nich wielkie święto przede wszystkim z tej okazji. I nie chcą, by ktokolwiek im to święto zakłócał.

Parę dni temu dostałem tajemniczego esemesa. Były w nim nazwa hotelu i numer pokoju. „Klucz będzie wisiał za zawieszką: »Nie przeszkadzać«. Weź go, otwórz drzwi i wejdź do środka. Po wyjściu zamknij drzwi i odwieś klucz na miejsce”.

Spóźniłem się – przede mną i tłumem innych zachodnich dziennikarzy na miejsce przybyła bezpieka. Co było w środku, wiem jedynie ze zdjęć: tajemniczy napis „Znaj swego sąsiada” na ścianie i zainscenizowane za pomocą pochlapanej czerwoną farbą kukły miejsce zbrodni. Tak wyglądał olimpijski protest grupy amerykańskich działaczy chrześcijańskich. Z dotychczasowych pojedynczych, szybko rozbijanych przez policję protestów zachodnich grup emanuje wrażenie bezsilności. Ich przekaz nie ma szansy dotrzeć do Chińczyków.

A nawet gdyby dotarł, nie odniesie zamierzonego skutku – co więcej, zostanie odczytany opacznie. Nie przez przypadek w czwartek rządowa agencja Xinhua, która tego samego dnia jakoś nie zauważyła słów krytyki wypowiedzianych pod adresem Chin przez prezydenta Busha, doniosła o wydaleniu z Chin czwórki zachodnich obrońców Tybetu, którzy dzień wcześniej rozwinęli w pobliżu Ptasiego Gniazda wielki transparent. Reakcja chińskiego odbiorcy jest łatwa do przewidzenia: znów paru lunatyków z Zachodu próbuje pouczać nas, co powinniśmy robić. Lub jeszcze gorzej: znów Zachód chce zakłócić pokojowy wzrost znaczenia Chin. I to w takim momencie, gdy świętujemy igrzyska!

Dzięki wysiłkom oficjalnych mediów w powszechnej świadomości przed tymi igrzyskami ujgurscy terroryści, dziwaczni wyznawcy Falun Gong, chrześcijańscy misjonarze, zachodni szpiedzy i krytyczni wobec Pekinu zagraniczni dziennikarze zlali się w zasadzie w jedną wielką armię wrogów Chin. Dlatego, paradoksalnie, coraz mniej z tego, co mówi Zachód, dociera do chińskiej klasy średniej, mimo że korzysta ona w pełni z dobrodziejstw wolnego rynku i Internetu.

Gdy wiosną w Tybecie zaczęły się antychińskie zamieszki, wielu zagranicznym obserwatorom wydawało się, że oto zaczyna się ziszczać najgorsza zmora przywódców ChRL – zamiast wielkiego propagandowego sukcesu będzie pasmo PR-owskich porażek. Teraz świat dowie się o wszystkich bolączkach kryjących się za harmonijnym obrazem przedstawianym przez oficjalne media.

Wielu amerykańskich sinologów, których pytałem wtedy o zdanie, twierdziło, że władze w Pekinie najprawdopodobniej żałują decyzji o organizacji igrzysk. – Jak tak dalej pójdzie, to będzie z tego wielka klapa – mówił mi wtedy Minxin Pei z Fundacji Carnegie w Waszyngtonie. Minęło jednak parę miesięcy i sprawa Tybetu rozeszła się po kościach. George W. Bush, Nicolas Sarkozy i spółka zjechali na otwarcie. Wbrew temu, co twierdzi chiński rząd, w tych igrzyskach chodzi przede wszystkim o politykę. Wszelkie tłumaczenie, że jest inaczej, można włożyć między bajki. Wystarczy zauważyć, że komitet organizacyjny, znany szerzej pod anglojęzycznym skrótem BOCOG, składa się niemal w całości z wysokich rangą działaczy partyjnych i przedstawicieli różnych organów władzy, w tym służb bezpieczeństwa. Partia nie po to tak usilnie zabiegała o te igrzyska, nie po to wydała na nie fortunę, nie po to podjęła wiążące się z tym ryzyko polityczne, by dać upust swej miłości do sportu czy przywiązaniu do idei miłości między narodami.

Wszyscy bez wyjątku – zagraniczni politycy, sportowcy, działacze, turyści, podobnie jak miliony miejscowych kibiców – biorą udział w wielkim spektaklu propagandowym. Nie chodzi bynajmniej o to, że olimpijski Pekin jest potiomkinowską wioską – wszystkie te wieżowce, autostrady są prawdziwe i zostaną tu po igrzyskach. Nie chodzi też już wcale tak bardzo o to, by powiedzieć światu: „Oto rodzi się nasza potęga”. Świat już o tym wie. Dziś igrzyska potrzebne są partii przede wszystkim na użytek wewnętrzny: do zaspokojenia patriotycznej dumy własnych obywateli i powiązania tego uczucia z rządami KPCh. Dziś wszystko wskazuje na to, że cel ten zostanie osiągnięty.

Między partią i nowo narodzoną klasą średnią istnieje niepisana umowa. Władza zapewnia gospodarczy wzrost i społeczną równowagę, klasa średnia godzi się na władzę. Zamożni, wykształceni pekińczycy nie są omamionymi partyjną propagandą głupcami. Wręcz przeciwnie – dokonują świadomego wyboru. – Nie chciałbym widzieć u władzy demokratycznie wybranej partii chłopskiej. To byłby koniec naszego dobrobytu – mówi mi w przypływie szczerości jeden z pekińskich znajomych, który regularnie czyta w Internecie amerykańską prasę.

Trudno dla tych igrzysk o motto lepsze niż ich główny slogan: „Jeden świat. Jedno marzenie”. Ci, którzy nie są w stanie zrealizować marzenia o bogactwie, lub ci nieliczni, którzy mają marzenia odmienne (wolna prasa, wolny Tybet, wolny Kościół), muszą zniknąć na czas igrzysk z pola widzenia. Miasto zostało „zharmonizowane”. Setki dysydentów, tysiące ludzi protestujących przeciwko wyburzeniu ich starych domów, na których miejscu stanęły lasy wieżowców, miliony wieśniaków, którzy wybudowali wszystkie te cuda, ale są obywatelami drugiej kategorii – wszyscy oni zostali usunięci z olimpijskiego obrazka. Mają nie zakłócać święta. I nikogo w Pekinie specjalnie to nie porusza. Władze regularnie przeprowadzają takie „oczyszczanie” miasta przed corocznymi sesjami Zgromadzenia Ludowego czy zjazdami partii co pięć lat.

Ktokolwiek na Zachodzie twierdził, że igrzyska zmienią Chiny lub że przynajmniej rozpoczną ich demokratyczną transformację, był albo naiwny, albo obłudny. Igrzyska wiele nie zmienią, bo zmienić nie mogą. Chińskie społeczeństwo zmienia się niezależnie od igrzysk, a ogrom tych zmian wykracza daleko poza wszystko, co niesie ze sobą olimpiada. Z roku na rok Zachód ma coraz mniejszy wpływ na te zmiany. Kiedyś przy okazji wizyt zachodnich oficjeli czy wyjazdów chińskich przywódców do Ameryki Pekin przynajmniej wypuszczał z więzienia jednego czy dwóch dysydentów. Tak zza krat wychodzili słynni przeciwnicy systemu, tacy jak Wang Dan, Wei Jingsheng czy Xu Wenli. Z okazji igrzysk nie zwolniono nikogo. Co więcej, przed ich rozpoczęciem aresztowano w celu zachowania spokoju społecznego co najmniej trzech internetowych krytyków ustroju – w tym znanego działacza na rzecz walki z AIDS Hu Jia.

Prezydent Bush słusznie powiedział w czwartek, że wszelka zmiana w Chinach musi przyjść od środka. – Ludzie nasycili się już jedzeniem, piciem, samochodami, domami i teraz chcieliby czegoś więcej – wyjaśniał mi przed paroma laty twórca jednej z pekińskich organizacji pozarządowych. Tylko czym, na razie nie jest jasne. Może chińskie reakcje w czasie igrzysk dadzą światu jakąś wskazówkę. Jest jednak jasne, że usatysfakcjonowani nową potęgą i bogactwem pekińczycy nie mają najmniejszej ochoty słuchać pouczeń obcokrajowców.

Ptasie Gniazdo jest najprawdopodobniej imponującym i niezwykle nowoczesnym stadionem. Piszę najprawdopodobniej, bo choć przejeżdżałem w ostatnich dniach parę razy koło tego obiektu, nie jestem w stanie w pełni docenić jego walorów poprzez wilgotną, toksyczną mgłę, jaka go spowija. W ostatnich tygodniach zachodnie media ekscytowały się stanem atmosfery nad Pekinem, odkrywając nagle, że jest on niespotykanie zły. Ale dla pekińczyka nie jest to żadne zaskoczenie: tak jest i tak było od lat. Przez znaczną część roku silny, chłodny wiatr znad mongolskich stepów przewiewa zanieczyszczenia gdzieś dalej, zasmradzając powietrze milionom innych Chińczyków w jakiejś dalszej prowincji. Niebo nad Pekinem może być wtedy błękitne. Bywa nawet, że z centrum widać odległe o kilkadziesiąt kilometrów góry. Ale w lipcu i sierpniu wiatr przestaje wiać i masy wilgotnego powietrza, jakie zaczynają napływać znad morza, stoją nieruchomo, nasiąkając dzień za dniem coraz to większą ilością spalin i industrialnych wyziewów.

– Jeśli nie musisz dziś wychodzić na zewnątrz, to nie wychodź. Nie wypuszczaj też dzieci – pamiętam komunikaty radiowe sprzed paru lat. Zapewne nikt z MKOl ich wtedy nie słyszał. Być może nikt nie wiedział również, że przeciętna chińska rzeka to niebezpieczny dla wszelkiego życia cuchnący ściek. Jeśli płynie na wyschniętej północy kraju, to prawdopodobnie przez znaczną część roku nie dopływa do swego normalnego ujścia.

Chiny to wielka ekologiczna katastrofa nienazwana po imieniu. Ale szczególnie w czasie igrzysk obcokrajowcom nie wypada w Chinach głośno o tym mówić.

Przekonało się o tym paru nadpobudliwych amerykańskich pływaków, którzy po przybyciu na pekińskie lotnisko założyli na twarze maski – media odebrały to jako potwarz dla narodu chińskiego. Pływacy szybko wydali oficjalne oświadczenie, przepraszając naród chiński za swój głupi lęk przez pierwiastkami ciężkimi, od których nabrzmiałe jest pekińskie powietrze, ale których zawartość nie jest podawana do publicznej wiadomości.

Pozornie mało znacząca historia tych pływaków zbiegła się w czasie z moją wizytą w „strefach protestu”, które władze zgodnie z obietnicą „otwartości” stworzyły w trzech pekińskich parkach. Demonstranci mają tam „pełną swobodę” protestowania – pod warunkiem że ich protest zostanie wcześniej zaaprobowany i w pełni przygotowany przez służbę bezpieczeństwa.

Pan Cao, przedstawiciel władz jednego z parków, przekonywał mnie, że taka formuła wolności słowa i swobody publicznego manifestowania jest powszechnie przyjęta na całym świecie. Że wszędzie istnieje konieczność zrównoważenia indywidualnych swobód koniecznością utrzymania porządku publicznego. Że to właśnie jest demokracja.

Jedyne, co mogłem mu odpowiedzieć, to: nie, tak nie jest w naszym kraju. Nie, tak nie jest w Europie. Nie, tak nie jest w Ameryce. Nie chciałem obrazić pana Cao.

W końcu to największy chiński filozof Konfucjusz przekonywał, że aby coś właściwie działało, musi być właściwie nazwane. Rzeczy źle nazwane nie przynoszą dobra. – Gdy nazwy nie są właściwe, język pozostaje w niezgodzie z prawdą o rzeczach – mawiał ponoć Mistrz.

Wydaje mi się, że w czasach, gdy Chiny chcą nieść na Zachód swą własną kulturę i własne poglądy – czego dowodem jest nowy program chińskich władz: rozbudowa sieci instytutów Konfucjusza za granicą – warto zaznaczyć granicę. I to może być dla nas najważniejsza lekcja płynąca z tych igrzysk.

Swoboda religijna nie jest swobodą religijną, jeśli nie jest swobodą religijną. Wolność słowa nie jest wolnością słowa, jeśli nie jest wolnością słowa. Park nie jest strefą protestu, jeśli głównym organizatorem protestu ma być służba bezpieczeństwa. Powietrze nie jest czyste, jeśli jest zatrute. Nie ma w tym nic obraźliwego dla Chin i Chińczyków. Konfucjusz z pewnością by się z tym zgodził.

Tłum zadowolonych z życia ludzi niósł mnie w upalny niedzielny wieczór od Wangfujingu, najsłynniejszego deptaka handlowego Chin, w stronę placu Tiananmen. Nie było mnie tu w 1989 roku, gdy czołgi rozjeżdżały manifestację studentów. Ale pamiętam rok 1999 i pełne napięcia letnie wieczory, gdy władza rozprawiała się na placu z protestami ruchu religijnego Falun Gong. Pamiętam przygotowania do obchodów 50-lecia ChRL tego samego roku: ludzie byli wściekli, że ciągłe próby parady paraliżują życie miasta. Mało kogo obchodziła wtedy cała ta uroczystość. Pamiętam gwałtowny wybuch radości, gdy przed siedmioma laty MKOl przyznał Pekinowi organizację tych igrzysk. Pamiętam też wiele zwyczajnych, codziennych chwil na placu wypełnionym zwykle oszołomionymi wielkim światem turystami z prowincji – zwyczajni pekińczycy zajęci codziennym życiem i patrzący z góry na przyjezdnych rzadko tu się wybierali.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą