Czekając na sprawiedliwość

Czy Radovan Karadżić powinien mieć sprawiedliwy proces? – O tak – odpowie zdecydowana większość z nas. – Pod warunkiem, że na koniec tego sprawiedliwego procesu zostanie skazany na długoletnie, najlepiej dożywotnie więzienie, co i tak będzie dla niego wyrokiem łaskawym, zważywszy na zbrodnie, które popełnił.

Publikacja: 09.08.2008 01:45

Czekając na sprawiedliwość

Foto: Reuters

Wszyscy wiemy, że Karadżić był – jak to ujął Richard Holbrooke, amerykański wysłannik do byłej Jugosławii i główny architekt porozumienia z Dayton, które kończyło wojnę – „jednym z największych masowych morderców XX wieku”, „okrutnym człowiekiem”, „równym na skali zbrodni Osamie bin Ladenowi i Saddamowi Husajnowi”, „znacznie gorszym niż prezydent Zimabawe Robert Mugabe, były prezydent Filipin Ferdynand Marcos czy prezydent Miloszević”.

Karadżić przebąkuje co prawda, że ten sam Richard Holbrooke w 1996 roku zawarł z nim tajną umowę, na mocy której Amerykanie de facto chronili Serba do 2000 roku, ale czy Karadżiciowi w ogóle można wierzyć?

W trakcie procesu zapewne będzie próbował obsadzić się w roli ofiary polityki międzynarodowej, która nie wadziła nikomu, póki nie mieszała szyków Amerykanom i powojennym władzom Serbii. Gdy jego użyteczność wyczerpała się – trafił do Hagi. Karadżić byłby w tej wersji nie katem, ale ofiarą międzynarodowego wymiaru – pożal się Boże – sprawiedliwości, pionkiem w grze międzynarodowych potęg, serbskim patriotą zaszczutym przez media, skazanym, jeszcze zanim pojawił się w sądzie.

Jeśli Alphonse Orie, sędzia Międzynarodowego Trybunału Karnego do spraw Zbrodni Wojennych w byłej Jugosławii kierujący sprawą Karadżicia w Hadze, nie zdoła za pomocą instrumentów prawnych wykazać bezzasadności tego typu twierdzeń, to ciężki będzie los i jego samego, i całej koncepcji „międzynarodowej sprawiedliwości”. Sam pomysł osądzania tyranów winnych śmierci tysięcy ludzi – owszem – wydaje się szlachetny i godny pochwały, jednak 15-letnia praktyka działania tego typu instytucji budzi ogromne kontrowersje, które przy sprawie Karadżicia znowu wypłyną na światło dzienne.

Pomysł stworzenia międzynarodowego trybunału, przed którym mieliby stawać tyrani, ma długą i burzliwą historię. Już traktat wersalski zakładał, że cesarz Wilhelm II zostanie postawiony przed międzynarodowym sądem, przed którym odpowie za „jawne wykroczenia przeciwko międzynarodowej moralności i świętej władzy traktatów”. Jednak Holendrzy nie zgodzili się na wydanie przebywającego w ich kraju ostatniego cesarza Niemiec i Wilhelm zmarł nie niepokojony przez wymiar sprawiedliwości w 1941 roku.

Powojenne trybunały w Norymberdze i Tokio stanowiły niewątpliwie krok naprzód w sądzeniu zbrodniarzy, ale ich podstawową wadą była wybiórczość w formułowaniu oskarżeń i typowaniu oskarżonych. Na przykład nikomu nie przyszło do głowy, by stawiać przed trybunałem w Norymberdze radzieckich zbrodniarzy wojennych ze Stalinem na czele. Zwycięzców nikt nie sądzi.

Dopiero w latach 90. ubiegłego wieku, po dwóch wielkich rzeziach w Jugosławii i Rwandzie, pojawiła się realna szansa na stworzenie zalążków systemu, który byłby bezstronnym i skutecznym narzędziem do sądzenia zbrodniarzy wojennych. Po wojnie w Jugosławii dokumentowanej szczegółowo i oficjalnie między innymi przez Tadeusza Mazowieckiego Rada Bezpieczeństwa powołała trybunał do osądzenia zbrodni w byłej Jugosławii. Ponad rok później podobne ciało stworzono dla osądzenia winnych masakr w Rwandzie. W następnych latach powołano kolejne specjalne sądy międzynarodowe do sądzenia zbrodni w Sierra Leone i Libanie (sprawa zabójstwa byłego premiera Rafika Haririego), a w 1998 roku powstał Międzynarodowy Trybunał Karny (MTK), pierwszy w historii ludzkości stały sąd międzynarodowy powołany do sądzenia pojedynczych osób oskarżanych o popełnienie najcięższych zbrodni.

Wszystkie te instytucje są od siebie niezależne (mimo że wszystkie poza MTK zostały utworzone na mocy rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ, a kilka ma siedziby w Hadze), ale istota ich działania jest wspólna i wszystkie stanowią obecnie elementy tego, co nazywamy „wymiarem międzynarodowej sprawiedliwości”.

Schwytanie Karadżicia jest w istocie ogromną szansą odzyskania wiarygodności dla haskiego Trybunału ds. byłej Jugosławii. Ostatni głośny proces w trybunale – sprawa Slobodana Miloszevicia – trwał ponad trzy lata, w wielu momentach przypominał farsę, w której to Miloszević występował z aktem oskarżenia. Sędziowie pozwolili Miloszeviciowi na przedstawianie własnej wersji historii wojny na Bałkanach, w której Serbowie niezmiennie występowali w roli ofiar.

Ostatecznie zarówno sędzia, jak i oskarżony zmarli przed końcem procesu, a jego główną spuścizną było wywołanie u międzynarodowych obserwatorów przekonania, że trybunał jest całkowicie niekompetentny i nie nadaje się do prowadzenia takich procesów, a u Serbów – nawet umiarkowanie nacjonalistycznych – pewności, że ciało to jest zdecydowanie antyserbskie. Chorwatom, bośniackim Muzułmanom i Kosowianom zbrodnie nie mniej okrutne niż serbskie często uchodziły na sucho, a koronnym tego dowodem miało być uniewinnienie w kwietniu 2008 r. byłego premiera nielegalnego państwa Kosowa i komendanta Armii Wyzwolenia Kosowa Ramusza Haradinaja oskarżanego o 37 zbrodni kwalifikowanych jako ludobójstwo i zbrodnie wojenne.

Jeden z największych krytyków haskiego trybunału, wybitny brytyjski publicysta Anthony Daniels, określił go mianem „sądu kapturowego pozbawionego jednak zalet tego typu instytucji, mianowicie szybkości w podejmowaniu decyzji i niskich kosztów funkcjonowania”. Opinia Danielsa jest zapewne krzywdząca: w trakcie 15 lat funkcjonowania trybunał postawił jednak w stan oskarżenia 161 osób, 56 zostało skazanych, dziesięć uniewinnionych, przeciwko 27 toczą się postępowania, osiem spraw jest na etapie apelacji, reszta oczekuje na proces lub apelację. Budżet instytucji wynosi ponad 300 milionów dolarów rocznie, a przeciętna sprawa kosztuje około 50 milionów, czyli bardzo dużo.

Obrońcy Trybunału do spraw byłej Jugosławii i innych tego typu instytucji wskazują jednak, że ani biurokracja (w haskim trybunale pracuje 1100 osób z 82 krajów), ani koszty procesów nie są niczym nadzwyczajnym. Duże poważne procesy w USA mogą kosztować nawet 70 milionów dolarów. Błędy popełniane przez międzynarodowe sądy nie są też zaskakujące, jeśli wziąć pod uwagę, że system działa zaledwie kilkanaście lat.

Nie da się również przecenić odstraszającej roli instytucji międzynarodowego wymiaru sprawiedliwości. Wielu obserwatorów dowodzi, że np. Robert Mugabe nie zdecydował się na ostrzejszą niż dotychczas rozprawę z opozycją w Zimbabwe (w ostatnich miesiącach zabił tylko ok. 100 osób, a na koncie ma już rzezie kilkunastu tysięcy w latach 80.) właśnie w obawie przed międzynarodowym trybunałem, który kiedyś mógłby go sądzić. Każdy wyrok wydany w Hadze czy tanzańskiej Aruszy (tam mieści się siedziba Międzynarodowego Trybunału Karnego dla Rwandy) – mówią zwolennicy tych instytucji – powoduje, że dyktatorzy i tyrani na całym świecie muszą się zastanowić przed dokonaniem kolejnego aktu barbarzyństwa.

Jednak działania międzynarodowych trybunałów budzą również poważne wątpliwości natury politycznej. Nie tylko miliony Bośniaków czy Chorwatów, ale również Serbów, dla których Karadżić był zwykłym zbrodniarzem, przyjęły jego schwytanie z ulgą i radością. Jednak nie musi tak być w wypadku każdego zbrodniarza.

Niedługo przed schwytaniem Karadżicia prokurator Luis Moreno-Ocampo zwrócił się do Międzynarodowego Trybunału Karnego o aresztowanie prezydenta Sudanu Omara al Baszira pod zarzutem dokonania zbrodni przeciwko ludzkości w Darfurze.

Niespodziewanie dla części opinii międzynarodowej niektóre organizacje humanitarne obecne w Sudanie, a przede wszystkim tamtejsza opozycja, skrytykowały działania prokuratora. Ci sami politycy, którzy wcześniej poparli ściganie przez Międzynarodowy Trybunał Karny sudańskiego ministra Ahmeda Haruna oskarżanego o organizowanie i zbrojenie milicji dżandżawidów dokonujących rzezi w Darfurze (Chartum oczywiście odmówił wydania ministra), dziś ostrzegają, że wydanie do Hagi al Baszira może zniweczyć szanse na porozumienie pokojowe i rozniecić na dużą skalę wojnę na południu kraju.

Czy sensowne jest ściganie prezydenta Sudanu, jeśli nawet najwięksi wrogowie są przeciwni jego aresztowaniu i wskazują, że bez jego udziału nie można będzie ustanowić pokoju w jednym z najnieszczęśliwszych miejsc na ziemi? Sudański minister sprawiedliwości Abel Basit Sabderat twierdzi, że jego kraj sam jest w stanie osądzić winnych zbrodni w Darfurze, i jego słowa w Europie mogą budzić rozbawienie (Ahmed Harun kieruje dziś jako minister ds. humanitarnych dochodzeniem w sprawie łamania praw człowieka w Darfurze), jednak faktem jest, że wiele krajów o krwawej historii zdołało rozliczyć się z nią we własnych granicach. Tak było w całej Ameryce Łacińskiej, Iraku czy Kambodży. Południowoafrykańska Komisja Prawdy i Pojednania pozostaje wzorem dla wielu państw afrykańskich, dla których rozliczenie w ramach własnego systemu jest bardziej sprawiedliwe niż w ramach systemu kontrolowanego w dużym stopniu przez byłe potęgi kolonialne.

Dodatkowo krytycy międzynarodowych sądów zwracają uwagę, że wiele potężnych krajów na świecie, takich jak Chiny, Rosja, Izrael czy USA, nie uznaje jurysdykcji wszystkich bądź niektórych sądów międzynarodowych i praktycznie pozostaje poza systemem.

Można oczywiście protestować przeciwko idei sądzenia zbrodni w Darfurze przez wymiar sprawiedliwości podległy władzom oskarżanym o dokonanie tych zbrodni, jednak nie ulega wątpliwości, że istnieje poważny dylemat moralny, humanitarny i polityczny, który sprowadza się do pytania: co jest ważniejsze – wymierzenie sprawiedliwości bandycie czy działania na rzecz uniknięcia dalszych zbrodni, nawet jeśli bandyta miałby chwilowo, a nawet ostatecznie ujść sprawiedliwości?

Nie tylko opozycja sudańska, ale również wiele organizacji humanitarnych twierdzi, że ściganie zbrodniarzy wojennych ma sens tylko po zakończeniu konfliktu. Zwolennicy tego poglądu wskazują np. na Ugandę, gdzie od ponad 20 lat trwa wojna sił rządowych z Armią Oporu Pana kierowaną przez Josepha Kony’ego. Kony oskarżany jest o morderstwa, gwałty i porywanie tysięcy dzieci do armii.

W trakcie rozmów pokojowych w 2005 roku Międzynarodowy Trybunał Karny wydał list gończy za nim i jego zastępcami, co spowodowało praktycznie zerwanie negocjacji armii Kony’ego z rządem Ugandy (rząd nie ma uprawnień odwołania listu).

Nie zawsze jednak żądanie wydania zbrodniarza hamuje transformację polityczną – wydanie listu gończego za innym afrykańskim mordercą, Charlesem Taylorem, w 2003 roku wyraźnie przyspieszyło zmiany polityczne w jego ojczyźnie – Liberii.

Oskarżany o wspieranie rebelii w Sierra Leone Taylor miał stanąć przed Sądem Specjalnym dla Sierra Leone pod zarzutem morderstw, gwałtów i odcinania kończyn miejscowej ludności. Działalność rebeliantów była finansowana z nielegalnej sprzedaży diamentów, a w armiach kontrolowanych przez Taylora służyły tysiące dzieci zmuszanych do zabijania ludzi.

Kilka miesięcy po wydaniu listu Taylor uciekł z Liberii do Nigerii, gdzie uzyskał schronienie pod warunkiem nieangażowania się w politykę. Według Amerykanów umowę złamał, za co został zatrzymany w 2006 roku i przewieziony do Hagi. W tym samym czasie w Liberii powstał nowy demokratyczny rząd pod wodzą prezydent Ellen Johnson Sirleaf, pierwszej kobiety głowy państwa w Afryce.

Dziś przyszłość instytucji międzynarodowego wymiaru sprawiedliwości w dużym stopniu zależy od przebiegu sprawy Radovana Karadżicia. Jeśli otrzymamy „powtórkę z Miloszevicia”, to nawet najwięksi zwolennicy systemu będą mieli problem z jego obroną.

Trybunał Karny dla Rwandy kończy swoją działalność w przyszłym roku (dotychczas skazano 28 osób), Trybunał ds. byłej Jugosławii teoretycznie powinien zostać zamknięty, a sprawy przekazane sądom krajowym w roku 2011, ale w związku z procesem Karadżicia i ewentualnym schwytaniem Ratko Mladicia jego mandat być może zostanie przedłużony.

Niezbędne do tego jest jednak wykazanie, że wymiar międzynarodowej sprawiedliwości, nawet w swoim skromnym obecnym kształcie, potrafi funkcjonować kompetentnie i nie jest jedynie – jak w przypadku Serbii – mechanizmem służącym włączaniu państw do systemu kontrolowanego przez inne potężne kraje i instytucje Zachodu.

Nie ulega wątpliwości, że wydanie Karadżicia przyda się Serbii, zwłaszcza w perspektywie jej integracji z Unią Europejską. Czy jednak rzeczywiście przysłuży się sprawie międzynarodowej sprawiedliwości i czy odstraszy współczesnych tyranów w innych miejscach na ziemi, przekonamy się dopiero po zakończeniu procesu.

Wszyscy wiemy, że Karadżić był – jak to ujął Richard Holbrooke, amerykański wysłannik do byłej Jugosławii i główny architekt porozumienia z Dayton, które kończyło wojnę – „jednym z największych masowych morderców XX wieku”, „okrutnym człowiekiem”, „równym na skali zbrodni Osamie bin Ladenowi i Saddamowi Husajnowi”, „znacznie gorszym niż prezydent Zimabawe Robert Mugabe, były prezydent Filipin Ferdynand Marcos czy prezydent Miloszević”.

Karadżić przebąkuje co prawda, że ten sam Richard Holbrooke w 1996 roku zawarł z nim tajną umowę, na mocy której Amerykanie de facto chronili Serba do 2000 roku, ale czy Karadżiciowi w ogóle można wierzyć?

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bartosz Marczuk: Przyszedł „zapyziały” rząd PiS i wdrożył supernowoczesne 500+
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Max Verstappen: Maszyna do wygrywania
Plus Minus
Kilim, który ozdobił świat
Plus Minus
Prawo stanu wojennego
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Aleksandria. Miasto, które zmieniło świat”: Padł na twarz i podziękował Bogu