W Montanie można czasem przejechać kilkadziesiąt kilometrów, nie spotykając człowieka, ale jeśli gdzieś na pustkowiu znajdzie się dom, to prawie zawsze stoi przed nim maszt, a na maszcie wisi gwiaździsty sztandar – flaga Stanów Zjednoczonych. Zatrzymałem się przed ranczem o nazwie Road West. W domu spotykam rodzinę McGraff: właściciel, jego dzieci i teściowie żyją pod jednym dachem.
– Dlaczego wywiesiliście tę flagę? – pytam.
– Bo jesteśmy dumni z bycia Amerykanami i z tego wszystkiego, co reprezentuje ten kraj – mówi Stephen McGraff. – Mój biznes nie istniałby, gdyby nie wartości reprezentowane przez nasza flagę i gdyby nie to, co Ameryka robi na całym świecie. W Iraku, w Afganistanie i wszędzie indziej.
W tym kraju możemy czcić własnego Boga, wybrać miejsce do życia, założyć firmę. Jesteśmy częścią jednej całości i to właśnie symbolizuje ta flaga. Jesteśmy jednością.
– A jak reagujecie na osoby, które nie szanują flagi? Np. palą ją albo traktują z pogardą, bo nie zgadzają się z amerykańską polityką? – pytam.
– Mówiąc bez ogródek, uważam, że jeśli ci ludzie czują się aż tak nieszczęśliwi w Ameryce, to powinni wybrać sobie inne miejsce do życia – mówi Nancy, teściowa Stephena. – Poniżanie flagi to nie tylko przejaw braku patriotyzmu, ale również braku wiedzy o amerykańskiej historii, o tym, przez co musieli przejść nasi przodkowie, byśmy znaleźli się w obecnym miejscu.
Nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać ze wzruszenia. Ci ludzie mówią tekstami z filmu „Wag the Dog”, z tym że ich roli nie napisał producent grany przez Dustina Hoffmana. Nikt im tego nie napisał, oni wierzą w Amerykę i jej wartości wspaniałą wiarą nieznającą wątpliwości. Kolejny przejaw politycznego zdziecinnienia, podatności na wulgarną manipulację uprawianą przez jakieś mroczne siły? A może to my, Europejczycy, podając w wątpliwość każdą wartość, tracimy coś, czego nie potrafimy już nawet rozpoznać?
[srodtytul]Pogromcy demolki[/srodtytul]
Z niebiańskiej Montany spadam na ziemię. Ląduję w Detroit, mieście fabryk samochodów, wytwórni Motown i Eminema, segregacji rasowej (w samym mieście ponad 90 procent stanowią czarni, biali wycofali się na przedmieścia) i burmistrza, który właśnie idzie do więzienia za składanie fałszywych zeznań.
Na lotnisku jestem świadkiem ciekawego rytuału. Prywatnym samochodom nie wolno zatrzymywać się przed wyjściem z terminalu, w związku z tym krążą w kółko. Gdy pojawia się oczekiwany pasażer, samochód się zatrzymuje, wtedy natychmiast za nim pojawia się radiowóz, który włącza syrenę i przegania kierowcę. Niekiedy policjant dodatkowo krzyczy na pasażera ładującego bagaż do samochodu w biegu. Większości udaje się uniknąć nie tylko mandatu, ale także połamania nóg.
Detroit jest najbardziej pustym miastem, jakie widziałem. Miasto bez sklepów, bez kin, bez kawiarni. Szerokie aleje, po których hula wiatr i przemykają pojedynczy ludzie. Szerokie autostrady wypełnione samochodami przez cały dzień tną miasto na kilka części. W centrum domy z wypalonymi oknami, rozkradzionymi sprzętami, ćpunami zasiedziałymi w środku od lat.
Stoję przed dawną stacją kolejową i nie wierzę własnym oczom. 20-piętrowy piękny budynek z lat 30., doszczętnie zdewastowany, opanowany przez bezdomnych i narkomanów. I tak na każdej ulicy. Wielkie miasto najbogatszego kraju na świecie wygląda jakby właśnie przeszła przez nie Armia Czerwona. I najwyraźniej nikomu to nie przeszkadza.
20 lat temu John George wprowadził się z rodziną do dzielnicy Brightmoore. Obok jego domu stała wypalona rudera opanowana przez narkomanów. Nic na nich nie działało – ani policja, ani straż miejska. Którejś soboty John z sąsiadami zabił deskami wejście do domu, ściął trawę, pomalował ściany.
Narkomani przyszli, ale nie mogli wejść do środka. Po paru dniach zniechęcili się i wynieśli gdzieś indziej. To był pierwszy sukces organizacji obywatelskiej o nazwie Blight Busters – pogromcy demolki.
W latach 80. w Detroit tuż przed świętem Halloween wybuchało czasem 800 pożarów w ciągu trzech dni. Ludzie podpalali domy dla zabawy. W 1989 roku Blight Busters zaczęli patrolować ulice. Dziś w organizacji pracuje 10 tysięcy woluntariuszy. Zajmują się wyburzaniem ruder, wykupują ziemie za bezcen i stawiają nowe domy. W ciągu 20 lat dzięki fundacji zburzono 196 spalonych domów i postawiono w ich miejsce 220 nowych. Mieszkają w nich ludzie z Brightmoore.
– Wszystko, co robimy w Blight Busters – warsztaty artystyczne, wyburzanie ruder, stawianie kawiarni, patrolowanie ulic w obronie przed podpalaczami, sprzątanie – dodaje Detroit pozytywnej energii – mówi mi John. – Uważam, że zmuszanie dzieci do przebywania w zdeprawowanym środowisku jest formą znęcania się nad nimi.
Według racjonalnych reguł Johna trzeba by uznać za szaleńca, obsesjonata, nieodpowiedzialnego ryzykanta. – Zawsze uważałem, że jeśli rząd byłby lekiem na nasze bóle, to wszyscy leżelibyśmy na plaży do góry brzuchami, bo agencji rządowych mamy pod dostatkiem – deklaruje. Niestety, tak nie jest. Tylko obywatele, którzy tu mieszkają i pracują, mogą tchnąć życie w tę wspólnotę.
Kolejny naiwny?
[srodtytul]Zero rasizmu[/srodtytul]
Jeszcze na początku września burmistrz Detroit Kwame Kilpatrick był wielką nadzieją czarnych. Więcej: on był wielka nadzieją Partii Demokratycznej. W 2002 roku w wieku 31 lat został burmistrzem Detroit. Od początku jego rządy budziły ostre kontrowersje: otaczał się przepychem, nie stronił od rozrywek. Ale za jego czasów Detroit z miasta pogrążonego w biedzie i beznadziei zaczęło powoli odbudowywać swoją pozycję – wrócili inwestorzy, głównie deweloperzy stawiający ogromne kasyna w centrum miasta, ale lepsze to niż nic. Zwłaszcza czarni, choć nie tylko, uważali Kilpatricka za wspaniałego polityka, który zmieni oblicze Detroit.
Jednak zarzuty o: korupcję, defraudację publicznych pieniędzy, zatrudnianie rodziny i znajomych w instytucjach miejskich, a na koniec krzywoprzysięstwo i obrazę sądu, wzięły górę. Postawiony pod ścianą 4 września Kilpatrick ustąpił ze stanowiska i poszedł na ugodę z sadem w sprawie o składanie fałszywych zeznań. Za odstąpienie od procesu zgodził się odbyć karę 120 dni w więzieniu, stracił również licencję adwokata, musi wypłacić miastu Detroit milion dolarów, nie będzie mógł ubiegać się o urząd publiczny przez najbliższych pięć lat. Nie ominą go również rozprawy dotyczące pozostałych zarzutów.
Przyglądam się ogłoszeniu wyroku na sali sądu hrabstwa Wayne. Za chwilę ten potężny Murzyn ubrany w idealnie skrojony garnitur zostanie odprowadzony do swojej celi tunelem łączącym sąd z więzieniem. Być może wyjdzie po 100 dniach za dobre sprawowanie. Koszt jego pobytu w więzieniu wynosi 115 dolarów dziennie, 60 dolarów będzie musiał wypłacić ze swojej kieszeni. Jeśli zechce, będzie mógł wstawić sobie do celi własny telewizor, ale po wyjściu będzie musiał przekazać go więzieniu. Będzie podlegał tym samym regułom, co inni więźniowie: śniadanie o 5, lunch o 11.30, kolacja o 17, cisza nocna o 22. Na ścianie jego celi będzie wisiał telefon na monety, kabel od słuchawki ma tylko metr, by więźniowie nie mogli się powiesić. To jest klub dla dżentelmenów – powiedział szeryf hrabstwa Wayne Warren Evans zapytany o warunki w więzieniu.
Przed budynkiem sądu pytam białych i czarnych, na ile zarzuty wobec Kilpatricka były motywowane rasizmem.– W ogóle nie były – mówi czarny prawnik Terry Price. Pan Kilpatrick kłamał przed sądem i został na tym przyłapany. A jak cię złapią, to ponosisz karę. Piękno systemu prawnego w tym kraju polega na tym, że każdy jest traktowany tak samo. Bez względu na kolor skóry i stanowisko. Nikt nie stoi ponad prawem.Prawie wszyscy, czarni i biali, pytani przez mnie, z nielicznymi wyjątkami mają podobne zdanie. – Prokurator jest czarny, aparat władzy w mieście jest czarny, policja jest czarna, nie ma tutaj mowy o rasizmie – mówi biały reporter miejscowej gazety „Detroitr Free Press” Charlie LeDough. – Ale to jest najbardziej podzielone rasowo miasto w Stanach, więc jest takie poczucie wśród czarnych, że oto biali wzięli się za ich ukochanego burmistrza. Ale to nieprawda. Ten kraj się zmienia, takie praktyki w tym mieście dawno się skończyły.
Kilka dni wcześniej zabłądziłem w Montanie. Jechałem przez odludzie, mój GPS zwariował i pokazywał jakieś niedorzeczne kierunki. Zorientowałem się, że coś jest nie tak, gdy droga zwęziła się do rozmiarów górskiej ścieżki, a wokół dawno skończyły się domy. Wysiadłem z samochodu i usłyszałem ciszę, jakiej nigdy wcześniej nie słyszałem. A potem w nocy z nieba Montany spadały gwiazdy. Milion w tym samym momencie. Zadarłem głowę i łapałem je w dłonie jak krople deszczu.
[i]Dariusz Rosiak podróżuje po USA w ramach radiowego projektu „Trójka przekracza granice”. Jego relacji można słuchać od poniedziałku do czwartku w porannych i popołudniowych wydaniach „Zapraszamy do Trójki”. W następnym tygodniu wybiera się do Nowego Jorku.[/i]