[b][link=http://blog.rp.pl/semka/2009/02/06/stol-nie-dla-kazdego/]skomentuj na blogu[/link][/b]
To był poniedziałek 6 lutego 1989 r. Od rana mżył kapuśniaczek. W budynku socjologii UW w Warszawie zbierają się solidarnościowi delegaci na otwarcie Okrągłego Stołu. Z notesem w ręku – jako dziennikarz z podziemnego pisma „Solidarność” regionu gdańskiego – notuję z przejęciem nazwiska przybywających kolejno osób. Pierwsze wrażenie – sami profesorowie. Młodych twarzy jak na lekarstwo. A gdzie są robotnicy?
Owszem są, ale w tłumie doskonale znającym się z warszawskich salonów czują się jakby onieśmieleni. To bohaterowie strajków z 1988 r. – Alojzy Pietrzyk z Górnego Śląska, Mieczysław Gil z Nowej Huty czy Edward Szwajkiewicz z gdańskiej Stoczni im. Lenina. Niektórych nazwisk nikt dziś już nie pamięta – jak Władysława Liwaka z mieleckiej „S” czy Edwarda Radziewicza ze Szczecina. Ale to nie ich oblegają dziennikarze. Korespondenci tradycyjnie tłoczą się wokół Wałęsy, Geremka i Kuronia. Wreszcie Tadeusz Mazowiecki daje sygnał, aby ruszać. Setki warszawiaków stoją już przed Pałacem Namiestnikowskim, gdzie mają się odbywać narady. Mazowiecki ubrany w dziwaczną czapkę z daszkiem wskazuje strażnikom, kto ma wejść na dziedziniec pałacu. Tłum wpatruje się, jak delegacja już na pustym placu zmierza do drzwi gmachu. Jakieś odległe skojarzenie z ludźmi przylepionymi do bramy Stoczni Gdańskiej w Sierpniu ’80. Pierwsza i ostatnia demonstracja poparcia dla negocjujących przedstawicieli „Solidarności”.
Pierwszy dzień obrad był dla delegatów raczej oswojeniem się z nową sytuacją. Liczyły się tylko przemówienia Lecha Wałęsy i Czesława Kiszczaka. Wałęsa podkreślał dobrą wolę opozycji, ale i przypominał o wadze relegalizacji „Solidarności”. Kiszczak przemawiał bardziej okrągłymi frazami – jego przemówienie analizowano drobiazgowo w poszukiwaniu jakichś ukrytych komunikatów władzy. Wieczorem wracający z pałacu delegaci ekspresyjnie dzielą się wrażeniami. Śmieją się z rządowych kelnerów w muszkach, którzy z wyniosłością angielskich butlerów roznoszą wodę Mazowszankę. Obiektem żartów jest też Urban usadzony skromnie przy stoliczku pod ścianą. Wtedy jeszcze rzecznik rządu PRL jest jedynie obiektem kpin, a nie pożądanym gospodarzem wykwintnej kolacji.
W ciągu kolejnych dni rozmowy powszednieją. Biuro prasowe „Solidarności” stara się jak może, by informować o negocjacjach, ale co bystrzejsi zaczynają zauważać, że o czym innym mówią komunikaty, a co innego trzeba wyciągać od poszczególnych delegatów. O pewnych wstydliwych szczegółach – jak np. szybkiej fraternizacji ludzi opozycji z pezetpeerowcami, informacje docierają dopiero po paru miesiącach. Już tylko nieliczni warszawiacy zatrzymują się przy płocie odgradzającymPałac Namiestnikowski od ulicy. Dwa miesiące potem, 5 kwietnia, nikt już nie wita delegatów „Solidarności” wychodzących z uroczystego zamknięcia obrad.