Wjeżdżam do Soweto, światowej stolicy bestialskich mordów, zbiorowych gwałtów, napadów z bronią w ręku i innych paskudnych aktów przemocy. Trzymam się kurczowo kierownicy, kilkakrotnie sprawdzam, czy drzwi aby na pewno zamknięte, i pogodzony z losem czekam na atak.
Nie nadchodzi. Mało tego, jeżdżę czystymi ulicami Soweto między całkiem przyzwoitymi domami jednorodzinnymi i zaczynam się nudzić. To wygląda jak przedmieście Warszawy w gorszy dzień, powiedzmy Janki albo Łomianki. Tu domek, tam domek, nikogo nie ma na ulicach, bo wszyscy w pracy w mieście. Miejscowy kolega – czarny oczywiście – który mi towarzyszy, zachęca, żebyśmy się przeszli kawałek. No to się przechodzimy. I dalej, jak w polskim filmie – nic się nie dzieje.
Bo niby co ma się wydarzyć? W Soweto mieszka dziś 26 zarejestrowanych milionerów, są cztery ogromne centra handlowe, ponad 300 szkół, prawie wszystkie drogi są wyasfaltowane i bez dziur, działa 14 stacji kolejowych, na jednej ulicy mieszka dwóch laureatów Nagrody Nobla (Nelson Mandela i Desmond Tutu), jedną z trzech lokalnych pierwszoligowych drużyn piłkarskich Orlando Pirates kieruje legenda holenderskiej piłki nożnej Ruud Krol, a jej nowoczesny stadion mieści 50 tysięcy kibiców. No tak, chyba jednak przesadziłem z tymi Łomiankami.
Wyświechtane porównania w RPA w ogóle się nie sprawdzają. Soweto jest najbardziej znanym w RPA townshipem, czyli osiedlem podmiejskim, jakie władze budowały od lat 30. XX wieku dla czarnych pracujących w mieście. W czasach apartheidu biali uczynili z townishipów rezerwaty, w których czarni mieli zapewnione wystarczająco dużo, by nie umrzeć, i daleko za mało, żeby prowadzić normalne życie. To również w townshipach niepodzielnie panował Afrykański Kongres Narodowy, tutaj w czasach apartheidu, zwłaszcza w latach 80. i na początku 90., wybuchały krwawo tłumione zamieszki, żaden biały przy zdrowych zmysłach nie zapuszczał się w te rejony o żadnej porze dnia i nocy. W tym czasie Soweto rzeczywiście było światową stolicą przemocy. Według statystyk co czwarta kobieta żyjąca w tym miejscu była gwałcona, a w szkołach, miejscowych barach i na ulicach niepodzielnie panowali bandyci, którzy niekiedy nazywali siebie „bojownikami o wyzwolenie czarnych”.
Wiele w tym było winy ANC. Po rozruchach w 1976 roku, gdy czarni uczniowie jednej ze szkół w Soweto zbuntowali się przeciwko narzucaniu siłą nauki języka afrykanerskiego (policja zabiła wówczas około 800 uczestników buntów), Kongres postanowił potraktować szkoły jako poligon polityczny, a nie miejsce kształcenia. Od lat 80. bojkot szkół stał się jednym z ważnych elementów strategii walki z apartheidem, co bezpośrednio przyczyniło się do stworzenia całego pokolenia czarnych analfabetów albo półanalfabetów pozbawionych szans na jakikolwiek sukces w życiu. „No Education Before Liberation” (Najpierw wyzwolenie, potem edukacja) – to hasło wyrządziło szkody w środowisku czarnych, których do dziś nie udaje się nadrobić. Dziś poziom edukacji powoli, ale jednak się podnosi, przemoc na tle politycznym ustała (choć ciągle Soweto i niektóre inne townshipy są bardzo niebezpiecznymi miejscami, zwłaszcza dla stałych mieszkańców), trudno też mówić o nędzy tych osiedli: ani Soweto, ani żaden inny township w RPA nie znał nędzy, jaką można dziś zobaczyć bez trudu w innych miastach Afryki, choćby w Bamako, Akrze czy Luandzie. Są to zwykle skromne, ale nieźle utrzymane przedmieścia dla czarnych, którym nie udało się jeszcze wyrwać z nizin społecznych do szeregów nowej klasy średniej. Problemem dla mieszkańców i władz są na pewno miliony nowych imigrantów miejskich, którzy co chwila doczepiają do townshipów swoje blaszane rudery. Mechanizm jest taki, że gdy liczba blaszaków osiągnie punkt krytyczny i nie opłaca się doprowadzać do nich wody i elektryczności, władze wprowadzają buldożery i równają teren z ziemią, a w miejsce ruder stawiają murowane domki, w których umieszczają przybyszy. I tak townshipy się rozrastają, a kolejne tysiące biednych mieszkańców RPA zdobywają miejsce do mieszkania. Tylko co zrobić z całą resztą?