Plagi obu światów

Większość Brytyjczyków byłaby poirytowana, gdyby Michael Jackson zaczął udzielać im rad, jak rozwiązać kryzys finansowy. Dlaczego Afrykanie mieliby słuchać w pokorze uwag Bono i Boba Geldofa na temat rozwiązania swoich problemów

Publikacja: 06.03.2009 18:09

Uchodźcy z Zimbabwe w kościele metodystycznym w Johanessburgu

Uchodźcy z Zimbabwe w kościele metodystycznym w Johanessburgu

Foto: Rzeczpospolita

Wjeżdżam do Soweto, światowej stolicy bestialskich mordów, zbiorowych gwałtów, napadów z bronią w ręku i innych paskudnych aktów przemocy. Trzymam się kurczowo kierownicy, kilkakrotnie sprawdzam, czy drzwi aby na pewno zamknięte, i pogodzony z losem czekam na atak.

Nie nadchodzi. Mało tego, jeżdżę czystymi ulicami Soweto między całkiem przyzwoitymi domami jednorodzinnymi i zaczynam się nudzić. To wygląda jak przedmieście Warszawy w gorszy dzień, powiedzmy Janki albo Łomianki. Tu domek, tam domek, nikogo nie ma na ulicach, bo wszyscy w pracy w mieście. Miejscowy kolega – czarny oczywiście – który mi towarzyszy, zachęca, żebyśmy się przeszli kawałek. No to się przechodzimy. I dalej, jak w polskim filmie – nic się nie dzieje.

Bo niby co ma się wydarzyć? W Soweto mieszka dziś 26 zarejestrowanych milionerów, są cztery ogromne centra handlowe, ponad 300 szkół, prawie wszystkie drogi są wyasfaltowane i bez dziur, działa 14 stacji kolejowych, na jednej ulicy mieszka dwóch laureatów Nagrody Nobla (Nelson Mandela i Desmond Tutu), jedną z trzech lokalnych pierwszoligowych drużyn piłkarskich Orlando Pirates kieruje legenda holenderskiej piłki nożnej Ruud Krol, a jej nowoczesny stadion mieści 50 tysięcy kibiców. No tak, chyba jednak przesadziłem z tymi Łomiankami.

Wyświechtane porównania w RPA w ogóle się nie sprawdzają. Soweto jest najbardziej znanym w RPA townshipem, czyli osiedlem podmiejskim, jakie władze budowały od lat 30. XX wieku dla czarnych pracujących w mieście. W czasach apartheidu biali uczynili z townishipów rezerwaty, w których czarni mieli zapewnione wystarczająco dużo, by nie umrzeć, i daleko za mało, żeby prowadzić normalne życie. To również w townshipach niepodzielnie panował Afrykański Kongres Narodowy, tutaj w czasach apartheidu, zwłaszcza w latach 80. i na początku 90., wybuchały krwawo tłumione zamieszki, żaden biały przy zdrowych zmysłach nie zapuszczał się w te rejony o żadnej porze dnia i nocy. W tym czasie Soweto rzeczywiście było światową stolicą przemocy. Według statystyk co czwarta kobieta żyjąca w tym miejscu była gwałcona, a w szkołach, miejscowych barach i na ulicach niepodzielnie panowali bandyci, którzy niekiedy nazywali siebie „bojownikami o wyzwolenie czarnych”.

Wiele w tym było winy ANC. Po rozruchach w 1976 roku, gdy czarni uczniowie jednej ze szkół w Soweto zbuntowali się przeciwko narzucaniu siłą nauki języka afrykanerskiego (policja zabiła wówczas około 800 uczestników buntów), Kongres postanowił potraktować szkoły jako poligon polityczny, a nie miejsce kształcenia. Od lat 80. bojkot szkół stał się jednym z ważnych elementów strategii walki z apartheidem, co bezpośrednio przyczyniło się do stworzenia całego pokolenia czarnych analfabetów albo półanalfabetów pozbawionych szans na jakikolwiek sukces w życiu. „No Education Before Liberation” (Najpierw wyzwolenie, potem edukacja) – to hasło wyrządziło szkody w środowisku czarnych, których do dziś nie udaje się nadrobić. Dziś poziom edukacji powoli, ale jednak się podnosi, przemoc na tle politycznym ustała (choć ciągle Soweto i niektóre inne townshipy są bardzo niebezpiecznymi miejscami, zwłaszcza dla stałych mieszkańców), trudno też mówić o nędzy tych osiedli: ani Soweto, ani żaden inny township w RPA nie znał nędzy, jaką można dziś zobaczyć bez trudu w innych miastach Afryki, choćby w Bamako, Akrze czy Luandzie. Są to zwykle skromne, ale nieźle utrzymane przedmieścia dla czarnych, którym nie udało się jeszcze wyrwać z nizin społecznych do szeregów nowej klasy średniej. Problemem dla mieszkańców i władz są na pewno miliony nowych imigrantów miejskich, którzy co chwila doczepiają do townshipów swoje blaszane rudery. Mechanizm jest taki, że gdy liczba blaszaków osiągnie punkt krytyczny i nie opłaca się doprowadzać do nich wody i elektryczności, władze wprowadzają buldożery i równają teren z ziemią, a w miejsce ruder stawiają murowane domki, w których umieszczają przybyszy. I tak townshipy się rozrastają, a kolejne tysiące biednych mieszkańców RPA zdobywają miejsce do mieszkania. Tylko co zrobić z całą resztą?

[srodtytul]Przyjąć obcego[/srodtytul]

Biskupa Paula Verryna spotykam w Centralnym Kościele Metodystycznym przy Small Street w centrum Johannesburga. Trzypiętrowy, odrapany budynek zamieniony w przytułek dla 3 tysięcy nielegalnych imigrantów, głównie z Zimbabwe. W każdym pomieszczeniu dziesiątki ludzi porozkładanych na podłodze z całym dobytkiem, dzieci i niemowlęta bawiące się po kątach, smród spalonego mleka i ludzkiego potu, w każdym wolnym miejscu ubrania porozwieszane na sznurkach.

Schodzę do piwnicy – jest jeszcze gorzej, w jednej salce dla par małżeńskich wydzielone tekturą boksy wielkości łóżka, pokój dla samotnych kobiet, pokój dla sierot – jest ich tu 120, niektóre dzieci przeszły same od granicy z Zimbabwe do Johannesburga. Gubię się w słabo oświetlonym labiryncie korytarzy i pokojów, ale na szczęście towarzyszy mi Ambrose – szef ochrony w kościele, w lepszych czasach nauczyciel. Spotykam menedżerów bankowych z Harare, inżynierów, lekarzy. Wszyscy mówią świetnie po angielsku, są wykształceni lepiej niż Południowi Afrykańczycy i zdesperowani. W jakim stanie musi się znajdować ich kraj, skoro zostawiają rodziny, uciekają z folwarku Mugabego i wybierają życie w tej norze? A i tak przecież należą do szczęśliwców, bo przed budynkiem, zwłaszcza wieczorem, kłębi się tłum kolejnych kilku tysięcy ludzi gotowych oddać wszystko, by znaleźć swój metr kwadratowy na podłodze kościoła.

Niektórzy mieszkańcy Johannesburga, a nawet jego bracia w wierze twierdzą, że biskup Verryn w swojej chrześcijańskiej miłości bliźniego posunął się zbyt daleko. Na terenie kościoła doszło do dwóch morderstw, ludzie handlują narkotykami, zdarza się prostytucja, ciężarne kobiety rodzą dzieci, bo nie udaje się dowieźć ich na czas do szpitala. Księża narzekają, że Verryn zmienił kościół w obóz uchodźców, slums.

Wyliczam te zarzuty, a biskup Verryn odpowiada: – Jest kilka powodów, dla których to robię. Jak pan chce, to mogę dać odpowiedź biblijną: Byłem obcy, a przyjęliście mnie. W ewangelii jest mnóstwo takich cytatów i jeśli Kościół ma być żywym miejscem spotkania z Jezusem, a nie mównicą do wygłaszania gadek umoralniających, to ja jako chrześcijanin nie mam wyboru. – Po drugie uważam, że jeśli nie potraktujemy naprawdę poważnie kwestii biedy i wykluczenia w tym kraju, to czeka nas rozgrywka na gigantyczną skalę. Biednych mieszkańców tego kraju, których ciągle jest tu większość, nie zadowoli to, że co jakiś czas ktoś im da mydło i obietnicę, że kiedyś będzie lepiej.

– I jeszcze jedno. Wielu z tych ludzi, którzy mnie krytykują, nie ma bladego pojęcia, co tu się dzieje. Z jednej strony jest nędza i zachowania budzące grozę, ale powstają także zespoły muzyczne, kluby szachowe, kółka samokształceniowe, nauka zawodu. Podstawową zasadą tego miejsca jest włączenie wszystkich bez wyjątku w edukację. Wszyscy muszą się uczyć albo chodzić na kursy zawodowe, które organizujemy, bo nie chcemy, by ci ludzie z ulicy trafiali do więzienia umysłowego, jakim jest przekonanie, że sposobem na życie jest korzystanie z pomocy innych.

Pytam, czy rzeczywiście dochodzi do gorszących scen. – Jeśli komuś się wydaje, że ludzie bez domu i środków do życia będą się zachowywać z finezją i szlachetnością rodem z wyższych sfer, to chyba ma nie po kolei w głowie. Ci ludzie nie mają wody, na początku nie mają co jeść, potem im dajemy, ale jest zawsze wszystkiego za mało, śpią jeden obok drugiego na ziemi jak sardynki w puszce. Tutaj nie ma nawet odrobiny prywatności, wszystko dzieje się na widoku innych, ci ludzie nie mają dostępu do rzeczy, które dla nas są całkowicie oczywiste.

– Czy wyrzuca ksiądz niektórych z nich z kościoła?

– W tym budynku obowiązują reguły. Nie wolno pić ani palić.

Alkohol jest jednak poważnym problemem. Nie wolno się bić, nie wolno uprawiać seksu poza małżeństwem, nie wolno kraść. I biorąc pod uwagą stres i warunki, w jakich ci ludzie żyją, nie mamy tutaj wielkich problemów. Zresztą naprawdę nie trzeba być uchodźcą z Zimbabwe, żeby pomieszkawszy tutaj chwilę, zwariować albo być gotowym na wszystko, byle tylko jakoś się stąd wydostać. Pytam, jaki jest stosunek mieszkańców RPA do imigrantów z Zimbabwe. W ubiegłym roku w maju w Johannesburgu doszło do ataków na uchodźców, mit narodu RPA, który sam umęczony nienawiścią wyciąga pomocną dłoń wobec każdego potrzebującego, w kilka dni runął na bruk Johannesburga. – Ksenofobia jest potężnym zjawiskiem w tym kraju – mówi biskup Verryn. – Jesteśmy narodem nauczonym wrogości wobec innego. Niestety, nie udało nam się pozbyć do końca spuścizny apartheidu w tej dziedzinie. I to dotyczy wszystkich nas, bez względu na kolor skóry. Ale zwykle, gdy ludzie zobaczą, w jakich warunkach się tutaj żyje, to pojawia się zrozumienie i gotowość niesienia pomocy. Nie jestem w stanie zliczyć propozycji pomocy od pielęgniarek, lekarzy, nauczycieli – mamy przecież tutaj szkołę dla dzieci. Zgłaszają się ludzie, którzy chcą im pomagać.

[srodtytul]Zazdrość Winnie [/srodtytul]

Paul Verryn, dziś 57-letni Afrykaner, nie pierwszy raz staje się bohaterem południowoafrykańskich mediów. Jako młody człowiek pod koniec lat 70. był pierwszym białym księdzem oddelegowanym przez Kościół metodystyczny do pracy w Soweto. Służył w Orlando West Methodist Church, zaledwie kilkaset metrów od domu Winnie Mandeli, zresztą do dziś mieszka w tym samym kościele. Przez lata wygłaszał kazania, krytykując brutalność apartheidu, odprawiał pogrzeby białych i czarnych ofiar tortur policji i zyskał ogromną popularność wśród mieszkańców Soweto.

Zbyt ogromną, jak się okazało, a atak nadszedł z najmniej spodziewanej strony. Pod koniec lat 80. Verryn przechowywał w swoim domu około 40 członków ANC, którzy zamierzali przedostać się zagranicę do obozów szkoleniowych Kongresu. Dzięki swojej aktywności zdobywał też fundusze od organizacji wspierających walkę z apartheidem. To wywołało jego konflikt z żoną Nelsona Mandeli. Winnie Mandela najpierw oskarżyła Verryna o wykorzystywanie seksualne swoich podopiecznych, a następnie – gdy zarzuty nie utrzymały się w sądzie – nasłała na jego dom bojówki swojej organizacji Mandela Football Club. Ludzie Winnie porwali kilku aktywistów ANC i pobili ich do nieprzytomności. Jedna z ofiar, 14-letni Stompie Moeketsi, zmarła w wyniku odniesionych ran. Bezpośredni zabójca chłopca przyznał w sądzie, że morderstwo zleciła Winnie Mandela, za co w 1991 roku została skazana na sześć lat więzienia, ale w wyniku politycznych nacisków wyrok zamieniono na karę grzywny.

Gdy pytam go o tamte wydarzenia sprzed 20 lat, biskup Verryn nie chce mówić. – Próbowałem się pojednać z Winnie Mandelą, ale to nie było możliwe, ona nie chce. Może kiedyś...

[srodtytul]Mecz z wirusem[/srodtytul]

Polokwane, dawniej Pietersburg, 350 kilometrów na północ od Johannesburga, w prowincji Limpopo, najbiedniejszej w RPA. Na ulicach znów Zimbabweńczycy czekający na jakąkolwiek ofertę pracy. Rozmawiam z Solomonem Gobeni ze wsi oddalonej o jakieś 30 kilometrów od miasta. Pytam o apartheid, opowiada o czasach, gdy na widok białego musiał klęknąć, gdy nie wolno mu było dotknąć żadnej rzeczy należącej do białego, gdy był bity bez powodu, gdy nie miał prawa wchodzić do sklepu, żeby zrobić zakupy, zresztą i tak nie miał za co ich zrobić, bo biały właściciel farmy zmuszał go do pracy za darmo. Pytam, jak się wtedy czuł. – Czułem się niepotrzebny – odpowiada.

Pytam, czy pójdzie na wybory w kwietniu. – Nie, chyba nie. Mówią, że mamy głosować na Jacoba Zumę, ale ja mu nie wierzę. Widzę że mój rząd, Afrykański Kongres Narodowy jest czarny, ale w kraju nie ma pracy. W mieście ludzie stoją na ulicy i czekają na wynajęcie. Czasem jakiś biały da im pracę na dzień, dwa, ale to nic dobrego nie znaczy.

Pytam Solomona o stosunek do białych. Czy ich nienawidzi za to, co robili w czasie apartheidu?

– Nie, nie nienawidzę ich. Wtedy myślałem że biali są źli, ale gdy teraz widzę sytuację w kraju, to myślę, że przynajmniej niektórzy byli dobrzy – ci, którzy dawali nam pracę. Nie wszyscy byli źli. Dziś największymi przeciwnikami białych są ludzie związani z rządem. Znam takich. Tylko że oni rządzą tym krajem już 15 lat i nie umieją zapewnić ludziom pracy i godnego życia. Tylko zagarniają dla siebie. I powtarzają ludziom: wyzwoliliśmy was z apartheidu, wyzwoliliśmy was z apartheidu. Ale nic nie robią, nic. Solomon pracuje jako kierowca i człowiek do wszystkiego w Siloe School for the Blind na Vrederus Farm, szkole dla ociemniałych dzieci prowadzonej przez polskie siostry franciszkanki służebnice krzyża z Lasek. 180 dzieci, a one trzy. Miejsce dobrze utrzymane, dzieci zadbane, choć siostry narzekają na beznadziejny poziom nauczycieli. – Nie mamy na nich wpływu, bo oni nie odpowiadają przed nami, tylko przed władzami edukacyjnymi. Nikogo nie da się zwolnić, bo każdego nauczyciela wybroni związek zawodowy. Więc udają, że pracują.

Prozaiczna orka na ugorze, nic fascynującego, codzienne powtarzanie tych samych zajęć w nadziei, że przynajmniej niektóre z tych dzieci zdobędą wykształcenie, pójdą na uniwersytet, zapewnią sobie godziwe życie. – To są wyjątki – mówi mi siostra Angelika pracująca w Siloe od trzech lat. – Większość wraca do swoich wsi i po prostu siedzi w domu.

Obok wieś na 2 tysiące ludzi, większość bezrobotnych, w ostatnich latach prawie 200 dzieci z tej wsi zmarło na AIDS. Gdy pytam mieszkańców, o czym marzą, mówią, że o pracy. Gdy wyjeżdżam w sobotę, na lokalnym boisku trwa mecz piłkarski – jedyna rozrywka mieszkańców, oprócz alkoholu i narkotyków, które łatwo można kupić w każdym miejscu. Pytam Solomona, czy ludzie zarażeni HIV się leczą. – Niektórzy się leczą, a niektórzy chodzą do znachorów. Są tacy, co ciągle nie wierzą, że AIDS istnieje.

Nic dziwnego. Do ubiegłego roku minister zdrowia RPA utrzymywała, że AIDS nie ma, a choroba, która wykańcza Afrykanów, jest spuścizną kolonializmu i wynikiem spisku Zachodu w celu zniszczenia Afryki. Pani minister, odwołana po odejściu poprzedniego prezydenta Thabo Mbekiego, proponowała leczyć tę chorobę czosnkiem i burakami.

W szkole spotykam kilkunastoletniego chłopca, który oślepł w październiku ubiegłego roku podczas rytuałów inicjacyjnych przeprowadzanych we wsi. Na kilka tygodni dorośli wyprowadzają nastolatków do buszu i – jak mówi siostra Angelika – „Bóg jeden raczy wiedzieć, co tam się z nimi dzieje”. Chłopcy wracają obrzezani, obrzezanie dziewcząt jest zakazane, ale nikt nie ma pojęcia, czy do niego dochodzi, czy nie. Ten chłopiec wrócił nie tylko obrzezany, ale i oślepiony. Nie chce mi opowiedzieć, co się stało, zresztą chyba sam nie wie.

Pytam go, kim chce zostać w przyszłości. – Pracownikiem pomocy społecznej – mówi. – Nauczycielką – mówi jego koleżanka – będę uczyła ociemniałe dzieci. – Prawnikiem – mówi inna. – Artystką – mówi kolejna. – Chcesz malować? – pytam. – Nie, chcę śpiewać – i śpiewa: glory to God, glory to God...

Patrzę na kilku i kilkunastoletnich chłopców z rozbieganymi oczami handlujących narkotykami na wsi podczas meczu piłkarskiego w zarażonej AIDS wsi bez przyszłości i mam przed oczami obraz południowoafrykańskiej nędzy – połączenie największych plag pierwszego świata z chorym myśleniem trzeciego.

[srodtytul]Martwa pomoc [/srodtytul]

W Johannesburgu mieszkam w fantastycznym hotelu w dzielnicy Melville. Zbiera się tu wspaniała mieszanka ludzi mediów, pracowników organizacji pomocowych, lekarzy z całego świata. Śniadanie spędzam w towarzystwie Anglika, który opowiada mi o swojej niedawnej próbie samobójczej i pokręconym życiu. Generalnie chodzi o to, że facet cały czas się boi, iż ludzie go nie akceptują i z tego braku akceptacji co jakiś czas powstaje u niego myśl, by skończyć ze sobą. Słucham go, jedząc jajka na bekonie i nie wiem, jak mam się zachować, żeby nie mieć człowieka na sumieniu, więc na wszelki wypadek opowiadam, że moje życie też bywa trudne i niespełnione.

Wieczorem debatuję z małżeństwem gejów z Kanady, pracownikami jednej z organizacji pozarządowych (wrócili z Kijowa, gdzie, jak mówią, pomagali w budowaniu demokracji – chyba niezbyt skutecznie), lekarką z Londynu oraz specjalistką od AIDS i gruźlicy. Rozmawiamy o książce zambijskiej ekonomistki Dambisy Moyo pt. „Dead Aid” (Martwa pomoc). Rozmowa jest o tyle łatwa, o ile nikt z nas nie czytał tej książki, ale i tak wiemy, o co chodzi, bo wszystkie gazety o niej piszą.

Autorka proponuje ni mniej, ni więcej, tylko rozmontowanie całego systemu pomocy dla Afryki, który według niej nie działa i to nie działa tym bardziej, im bardziej się rozwija. Sprawa jest skomplikowana, bo jeśli Afrykanie skorzystaliby z oferty autorki, to większość uczestników rozmowy, może poza moim kolegą samobójcą i mną, straciłaby dobrze płatne i dające satysfakcję moralną zajęcie. Niewykluczone, że splajtowałby również hotel, w którym mieszkamy, bo od lat zatrzymują się w nim głównie ludzie, którzy przyjeżdżają do Afryki, by nieść jej pomoc.

Ale zambijska ekonomistka jest nieubłagana, zwłaszcza wobec najbardziej szlachetnych przejawów zachodniej dobroczynności: „Większość Brytyjczyków byłaby poirytowana, gdyby Michael Jackson zaczął udzielać im rad, jak rozwiązać kryzys finansowy – mówi Dambisa Moyo w jednym z wywiadów. – A Amerykanie byliby na pewno oburzeni, gdyby Amy Winehouse mówiła im, jak położyć kres kryzysowi na rynku nieruchomości. Dlaczego Afrykanie mieliby słuchać w pokorze uwag Bono i Boba Geldofa na temat rozwiązania naszych problemów?”.

Rozmawiamy o ryzykownych tezach autorki, popijając smaczne południowoafrykańskie wino oddzieleni murem z drutem kolczastym i niewidzialną szybą od normalnego życia zwykłych ludzi.

Wjeżdżam do Soweto, światowej stolicy bestialskich mordów, zbiorowych gwałtów, napadów z bronią w ręku i innych paskudnych aktów przemocy. Trzymam się kurczowo kierownicy, kilkakrotnie sprawdzam, czy drzwi aby na pewno zamknięte, i pogodzony z losem czekam na atak.

Nie nadchodzi. Mało tego, jeżdżę czystymi ulicami Soweto między całkiem przyzwoitymi domami jednorodzinnymi i zaczynam się nudzić. To wygląda jak przedmieście Warszawy w gorszy dzień, powiedzmy Janki albo Łomianki. Tu domek, tam domek, nikogo nie ma na ulicach, bo wszyscy w pracy w mieście. Miejscowy kolega – czarny oczywiście – który mi towarzyszy, zachęca, żebyśmy się przeszli kawałek. No to się przechodzimy. I dalej, jak w polskim filmie – nic się nie dzieje.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą