Po obfitym śniadaniu i spakowaniu biwaku wybraliśmy się na oglądanie wielorybów. Tadoussac leży u ujścia słodkich wód rzeki Saguenay do słonego Wawrzyńca, a taki koktajl lubi kryl – jadło wielorybów. Nic dziwnego, że Tadoussac przynęca tłumy turystów, żądnych zobaczyć i sfotografować morskiego giganta. Najczęściej podziwiają tu białuchę (czyli wala białego), minkę i humbaki, rzadziej płetwala błękitnego – największe stworzenie na bożym świecie! Dla oglądania wielorybów można się zabrać na specjalny stateczek, ale to kosztuje. Dlatego zaparkowaliśmy forda na jednej z bocznych uliczek nieopodal przystani jachtów i pieszo ruszyliśmy do Pointe de l’Islet na skraj przylądka, który rozdziela fiord Saguenay i zatokę Tadoussac, skąd ponoć widać gejzery wielorybów.
Ścieżka na Pointe de l’Islet odbija od asfaltu na wysokości płatnego parkingu i wijąc się wśród skał, karłowatej świerczyny i osędzielizn mchu, przecina grzbiet przylądka, wychodząc na odkryty brzeg św. Wawrzyńca. Na wąskiej ścieżynie tłok jak na Orlej Perci w Tatrach. Co chwilę nas mijali – to w te, to we w tę – amatorzy wielorybów, zgiełcząc i pohukując. Ani się wysikać, ani w ciszę wsłuchać. Raptem, kogóż widzę? Stary znajomek z rosyjskiej Północy – iwan czaj (po polsku wierzbówka). Patrzył na mnie liliowymi oczami spod kamiennego okapu, jakby chciał pocieszyć, że turyści przeminą, a flora zostanie. Od razu nastrój mi się poprawił. Dobrze choć, że rośliny potrafią milczeć.
Po drugiej stronie grzbietu widok zapiera dech w piersi. Na wprost wzrok odlatuje w pustkę rzeki i nieba, w której Kenneth zatopił umysł Melville’a (mówiąc, że to już nie Kanada), a pod nogami skalne złomy – jak potrzaskane stopnie panteistycznego chramu – oblepione przez turystów oczekujących na wieloryby. Kiedy White się włóczył, turystów nie było, szpan na wieloryby zaczął się dopiero w 1972 roku, gdy wprowadzono moratorium na polowania na nie. Słowem Kanada (dosłownie i w przenośni) posuwa się z wolna na Północ.
Ostrożnie spuściliśmy się po skalnych wschodach do rzeki, aby wody popróbować. Znalazłem nawet niszę wśród potężnych głazów, skąd ludzi ani widu, ani słychu. Jedynie wrzaski ptaków i szum wody św. Wawrzyńca... Naprawdę słona! W zielonkawym od glonów przeźroczu słońce odbłyskiwało w kamykach, siejąc światło na dnie. Lekka fala kołysała pianę u brzegu i marszczyła moją twarz. Melville był praw – medytacja i woda są poślubione sobie na zawsze.
Wielorybów tak i nie zobaczyliśmy. Zawiedziony Krzychu zawinął się w morszczyn. Łukasz strzelił mu zdjęcie (kaszalot z siwą strzechą) i poszliśmy na kawę.
?
Cafe Coquart jeszcze się nie obudziło. Tylko zakapturzony jezuita uważnie spoglądał na nas z szyldu nad furtką. Krzesełka leżały na stolikach do góry nogami, parasole zwisały smętnie, a smagłe dziewczę podmiatało salę, na poły śpiąc. Nasze wejście ożywiło zaspaną buzię uśmiechem. Ekspres do kawy zaterkotał, krzesełka stanęły na nogi, stół w okamgnieniu się nakrył jak od dotknięcia czarodziejskiej różdżki. Musieliśmy robić wrażenie! Trzech starszych jegomości w podróżniczym nastroju – niczym trzej hippisi na wczesnej emeryturze – do tego gadają dziwnym językiem, szeleszcząc głoskami.
– Czy myślałeś w „Żaku” – spytał Kasprzyk – że będziemy pić razem kawę nad Świętym Wawrzyńcem?
– Ba – bąknąłem, nie mogąc oderwać ócz od widoku, który roztaczał się z tarasu cafe Coquart. Na pierwszym planie jachty w marinie jak stado mew przycupniętych na wodzie, dalej paleta wody i nieba – od sinych cieni na świetlistym błękicie do smugi popielatego matu na horyzoncie – tu się zaiskrzyło, jakby słońce toczyło promienie o falę, tam się zaperliło i zgasło...
– Ej, rozrzuciło nas po świecie – ciągnął Krzychu. – Misior siedzi w Hamburgu, Anka Semaniuk we Francji, rok temu męża pochowała, Ela, zapomniałem nazwiska, za to pomnę cyc, istna małmazja, więc ten cyc wyszedł za mąż za włoskiego senatora i zamieszkał w Rzymie, Janiszewski niedawno przeprowadził się z Barcelony do La Coruny. Pamiętasz Jurka?
– A jakże – w końcu do mnie dotarło, że Kasprzyk wylicza bywalców „Żaka” – Sierpień ’80, sala BHP w Stoczni Gdańskiej. Przynieśliście plakaty z „Solidarnością”, pachnące farbą, prosto z sita. Mówisz, że Jurek teraz w La Corunie żyje. Cóż, każdy za swoim wielorybem goni.
Z lewej strony pole mojego widzenia obramiało nadbrzeże Świętego Wawrzyńca z Tadoussac jak na dłoni. Miasteczko stąd miało wygląd kurortu i dopiero teraz zauważyłem, że „indiańska kaplica” ojca Coquart bynajmniej nie była jedynym budynkiem z czerwonym dachem w tejże miejscowości. Nie mniej jaskrawo kraśniał w oddali dach Grand Hotelu z 1866 roku, odnowionego niedawno. A nieco powyżej wyraźna linia na zboczu – to Droga Wielorybów, nasza dzisiejsza trasa.
– Wieloryb wielorybem – Kasprzyk raptem zmienił temat – ale ja mam ogólną refleksję. Otóż tutejsze Indianki są piękne, a w Ontario tłuste.
[srodtytul]Droga Wielorybów[/srodtytul]
Droga Wielorybów zaczyna się w Tadoussac, bieży wzdłuż Północnego Wybrzeża (to znaczy po lewej stronie rzeki i Zatoki św. Wawrzyńca) i dociera do Natashquan. Dalej tylko prom. Na mapie oznaczono ją małymi białymi wielorybami w niebieskich prostokątach. Ten sam znak widnieje na tablicach przydrożnych, ustawionych tak często, że w oczach się niebieszczy.
– Niebieska droga, White by się uśmiał.
Od czasu do czasu strzałki wskazują punkty obserwacyjne dla oglądania wielorybów lub zjazdy do kempingów. Na szosie masa kamperów. Lecz Łukasz twierdzi, że to niedużo, bo w tym roku benzyna podrożała i amerykańskich emerytów nie stać na życie podróżne – jak dawniej. Kiedyś po przejściu na emeryturę sprzedawali domy, urządzali sobie komfortowe chaty na kołach i kempingowali co siła.
W klimatyzowanym fordzie czuję się jak biblijny Jonasz w wątpiach wieloryba. Droga unosi się i opada – powtarzając obłą fakturę pejzażu – buja myśli.
?
Za czasów Kennetha drogi 138 jeszcze nie nazywali Drogą Wielorybów, to wymysł ostatnich parunastu lat, odkąd je wybili nieomalże do szczętu. Z tysięcy białych walów, żyjących kiedyś w Świętym Wawrzyńcu, ostało się kilkaset! O innych gatunkach nie warto wspominać, istnieją w śladowych ilościach. Ot, ludzka przewrotność. Pierwej barbarzyńsko wytrzebić do nogi, a potem biadolić żałośnie, towarzystwa ochrony zwierząt zakładać, parki i rezerwaty grodzić, ażeby turyści za sporą kasę mogli zobaczyć to, co kiedyś darmo po świecie się szwendało.
Stosunek człowieka do wielorybów w literaturze przeszedł podobną ewolucję – poczynając od Hermana Melville’a, autora słynnego „Moby Dicka”, w którym opisał swoje doświadczenia na okręcie wielorybniczym, tworząc etos łowcy morskich ssaków, bo głęboko wierzył, że wieloryby są nieśmiertelne jako gatunek, bez względu na to, ile ich co roku ginie, a kończąc na chilijskim pisarzu Luisie Sepulveda, który po przeczytaniu w chłopięctwie „Moby Dicka” zaokrętował się na wielorybniczy okręt, lecz rychło pojął, że nie tędy droga i jako dojrzały człowiek podjął walkę w Greenpeace w obronie największych ssaków świata.
Nawiasem warto wspomnieć jeszcze jednego wielorybnika i wyśmienitego chilijskiego pisarza Francesco Coloane, który w odróżnieniu od innych iberoamerykańskich pisarzy, twórców tak zwanego realizmu magicznego, pokazał magię rzeczywistości. W książce „Szlakiem wieloryba” tak realistycznie przedstawił obrabianie wielorybich tusz na stacji przetwórczej w Decepcion, iż podczas lektury mdli od fetoru padliny.
Wyprawy na wieloryby za czasów Melville’a otaczała aura romantyki. Szanse ludzi i zwierząt były tożsame. A przy obecnej technice polowanie przemienia się w jatkę. Wystarczy porównać mężne zmagania załogi „Pequoda” z Moby Dickiem i bezlitosną rzeźnię w Wielkiej Zatoce Bezimennej, opisaną przez Sepulveda w „Podróży do świata na końcu świata”. Kapitan Ahab wyprawiał się na decydujący bój w łódce na wiosłach z harpunem w ręku, a kapitan Tanifuji z „Nishin Maru” czekał, aż helikopter mocnymi reflektorami zaintryguje wieloryby, aby te podpłynęły blisko do statku i zaczynała się masakra. Tak oto w pogoni za wielorybem człek dotarł do granic własnej nikczemności.
Niektórzy burkną, że to już przeszłość, że obecnie ludzkość jest bardziej ludzka, czego dowodem może być zakaz polowania na wieloryby. A masakry fok? Co roku giną setki tysięcy focząt, które zabijają, waląc pałką po głowie, bo są tak maleńkie, że nie potrafią uciec.
Rozwój techniki nie daje fokom szans... Dawniej ludzie, poszukując łupu, tygodniami dryfowali na krach i często ginęli, wystarczyło, że wiatr zmienił kierunek, a teraz wypatrują zdobyczy z helikopterów i wysadzają brygadę oprawców w sam środek stada. Jedynie prymitywna metoda mordu ciągle jest taka sama: pałką w łeb! W rzeźni fok przodują cywilizowane kraje – Kanada, Szwecja, Finlandia. Może ocykają się na czas, a może zafundują nam w przyszłości Drogę Fok?
?
A w knajpach Baie-Comeau nie mają świeżej ryby! Tak by się chciało zjeść jakiś miejscowy przysmak, na przykład jesiotra ostronosego, węgorza... Szef kuchni La Boueguanier, szczycącej się daniami z ryb, wyjaśnił, że ze względu na warunki sanitarne panujące w św. Wawrzyńcu nie wolno podawać tutejszych ryb i zaserwował nam suflet z homara norweskiego.
Po obiedzie rzut okiem na mapę. Za Baie-Comeau musimy skręcić w lewo na szosę 389, która nas wywiedzie doliną rzeki Manicougan do elektrowni Manic Cinq. To znaczy zostało nam jeszcze około dwustu kilometrów asfaltu. Potem zaś zacznie się labradorski szuter.
Żegnaj Drogo Wielorybów, żegnajcie stada turystów. Dalej nareszcie robi się pusto.
[i]Ciąg dalszy nastąpi[/i]
[i]Wiersz White’a w przekładzie Kazimierza Brakonieckiego.
Do niedawna i Rosja była w czołówce morderców bielkow, bo tak nazywają focze niemowlęta białomorscy rybacy. W ciągu ostatnich dziesięciu lat populacja fok w Rosji zmniejszyła się o 200 tysięcy, czyli o jedną trzecią. Aliści niedawno Władimir Putin na posiedzeniu rządu nazwał zabijanie tych bezbronnych ssaków rzezią, a nie polowaniem, i kategorycznie jej zabronił. Legendarna Brigitte Bardot, dzisiaj obrończyni zwierząt, napisała do Putina list dziękczynny, w którym wyznała, że odtąd rosyjski premier jest prezydentem jej serca[/i]