Wolność na folwarku

Ostatnie dwudziestolecie można zrozumieć tylko odwołując się do prawidłowości opisujących zbiorowość postkolonialną

Aktualizacja: 30.05.2009 15:25 Publikacja: 30.05.2009 15:08

Rafał A. Ziemkiewicz

Rafał A. Ziemkiewicz

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Kiedy dwie dekady temu Polska odzyskiwała suwerenność, panowało powszechne przekonanie, że jest to „powrót” na dziejową scenę narodu, który pół wieku przetrwał w stanie hibernacji. Że Polacy są jak więzień, który opuszcza celę po długim wyroku – nieco się zmienił pod wpływem przeżyć, może nawet da się powiedzieć, że cierpienie go uszlachetniło, ale w każdym razie wciąż jest to ten sam człowiek, którego przed laty zamknęli.

„Ty sobie wymyśliłeś nowoczesną partię chadecką” – miał wtedy mówić Antoni Macierewicz do Jarosława Kaczyńskiego, wedle relacji tego drugiego – „ale ty nie rozumiesz tego społeczeństwa. To społeczeństwo żyło przez pół wieku w stanie zamrożonym i ono jest jak z Sienkiewicza, i właśnie ZChN jest tym, czego ono potrzebuje”.

Macierewicz nie był w takiej ocenie społeczeństwa odosobniony. Wszystkie nikczemności polityki Bronisława Geremka i propagandy Adama Michnika oraz stojącego za nimi środowiska wynikały z przerażenia endeckimi demonami, które miały odżyć po odzyskaniu wolności. Powrót ONR, autorytaryzmu, getta ławkowego i innych ciemnych stron międzywojnia (wyolbrzymionych przez czarną legendę, którą lewica laicka i liberalna inteligencja stworzyły dla wybielania kolaboracji ze stalinizmem) wydawał się wtedy byłym liderom opozycji demokratycznej nieuchronny.

Byli oni również przekonani, że powracający pałkarze, antysemici i faszyści spotkają się z wielkim poparciem społeczeństwa, które, jako katolickie, z natury swej jest endeckie, ksenofobiczne i podatne na nastroje pogromowe. Jerzy Giedroyc, niewątpliwy autorytet i wychowawca opozycji demokratycznej, mówił wprost (np. w wydanych niedawno w formie książkowej rozmowach Barbary Toruńczyk, w Peerelu znanych z prasy niezależnej), przenosząc na poddanych PRL swą ocenę społeczeństwa przedwojennego, że większość Polaków z natury swej jest endecka i w bezpośrednich procedurach demokratycznych zawsze w Polsce wygra prawica – dlatego siły postępowe, cywilizujące, działać muszą niejako po liniach wewnętrznych, poprzez kontrolujące i korygujące demokrację porozumienie ośrodków wpływowych i opiniotwórczych.

Publicystyka michnikowszczyzny z początków III RP była na rozmaite sposoby powtarzanym argumentowaniem pierwszej części tej tezy, polityczna praktyka związanych z nią ośrodków zaś realizowała zasadę swoistej konspiracji światłych elit na rzecz reform i modernizacji, przeciwko „niedorosłemu do demokracji” (jak ujął to Geremek) społeczeństwu.

[srodtytul]Spóźnione toasty[/srodtytul]

Wobec takiej oceny sytuacji nawet zwykli zbrodniarze na usługach PZPR i jej najbardziej nikczemni pomagierzy, jeśli tylko nie byli związani z jej antysemickim, moczarowskim skrzydłem, stali się z dnia na dzień cennymi sojusznikami, siłą cywilizującą i modernizującą „odmrażany” po półwieczu groźny i zacofany polski ciemnogród. Skazywanie na zapomnienie ofiar terroru Jaruzelskiego i Kiszczaka z „listy Rokity”, haniebna obrona majątkowych przywilejów komunistów i stanu posiadania PZPR, wykorzystywanie własnych pięknych życiorysów do relatywizowania zła tego systemu i rehabilitowania jego funkcjonariuszy oraz kolaborantów wzięły się z przekonania, że getto ławkowe i pogromy są tuż-tuż, że realnie zagraża Polsce faszystowska dyktatura odwołująca się do przemożnego „czarnosecinnego potencjału” polskiego społeczeństwa. Tak samo jak zajadłość ataku najpierw na Wałęsę (w kampanii prezydenckiej), potem zaś na tych przyjaciół z „Solidarności”, którzy odwoływali się do patriotyzmu, Kościoła i antykomunizmu – ataku obliczonego nie na pokonanie politycznego przeciwnika, ale na jego całkowite zniszczenie, zgnojenie i wyszydzenie.

Społeczeństwa owego nie wolno więc było budzić; przeciwnie, należało je usypiać, obezwładniać. Śmiech bierze, gdy dziś „Gazeta Wyborcza” usiłuje sztucznie wykreować świąteczny nastrój, spontaniczną zabawę i toasty, bo wtedy, gdy świętować należało, ze wszech sił zwalczała ona „solidarnościowe kombatanctwo”, a cała jej ideowa linia w dwudziestoleciu doskonale realizowała wskazanie Anatola Fejgina, że „trzeba rozstrzelać polską dumę”.

Zarówno jedni, jak i drudzy – to znaczy zarówno ci, którzy sądzili, że wystarczy Polakom zamachać przed oczami krzyżem i sztandarem, pokrzyczeć o Bogu i Ojczyźnie, aby zyskać absolutny posłuch mas, jak i ci przestraszeni, iż jakiekolwiek poluzowanie ścisłego reglamentowania demokracji i wolności debaty publicznej oznaczać musi nieuchronne obsunięcie się Polski w faszyzm – nie mieli w istocie zielonego pojęcia o tym, jacy Polacy AD 1989 są naprawdę.

A nawet jeśli coś im podpowiadała intuicja, ciśnienie mitu społeczeństwa „odmrożonego” po półwieczu niewoli było zbyt wielkie, by werbalną diagnozę przekuć na polityczną praktykę. Wspomniany już Jarosław Kaczyński w roku 1992, w wywiadzie zamieszczonym w „Lewym czerwcowym” krytykował Jana Olszewskiego za używanie „języka, który raczej odpycha od społeczeństwa, nie przyciąga”. „Nie ma już ułańskiej Polski”, mówił wtedy, „nie można kierować się w polityce mitami, nawet gdy jest to piękny mit Polski bohaterskiej”. „Polska jest społeczeństwem postkomunistycznym, chłopskim, zastrachanym i biernym”.

Szczególna ironia historii tkwi w tym, że sam autor tych słów, kierując się taktycznymi potrzebami walki o zdominowanie „żelaznego” elektoratu prawicy, także w końcu ugrzązł w „ułańskim” języku i uznał się za zmuszonego kierować mitami, zapewne uznając, iż nawet jeśli większości społeczeństwa są one obce, to zapewniają porozumienie ze zdyscyplinowanym i aktywnym elektoratem Radia Maryja.

[srodtytul]To tylko odwilż[/srodtytul]

Proszę wybaczyć, że wprowadzę do tej analizy ton osobisty w przekonaniu, iż przyda się to lepszemu zrozumieniu sprawy. Swoją działalność publicystyczną zacząłem w styczniu roku 1991, w tygodniku „Najwyższy Czas!” związanym z UPR. Była to więc działalność od razu zdeklarowana po jednej ze stron sporu o Polskę. Jako człowiek wychowany na przechowanych w rodzinnych bibliotekach przedwojennych książkach, na legendzie wojny bolszewickiej i Legionów, Armii Krajowej i oporu stawianego Sowietom, na dodatek wchodzący w dorosłość w atmosferze cudu Sierpnia i pierwszej „Solidarności”, podzielałem naiwne przekonanie większości moich stronników w tym sporze, iż Polacy są en masse szwoleżerami i bohaterami, najwyżej ceniącymi sobie wolności i swoją Ojczyznę.

Jeśli więc znaleźli się pod władzą sił wartościami tymi jawnie gardzącymi, to tylko wskutek manipulacji i gigantycznego oszustwa, na którym się nie poznali, bo firmowali je dawni bohaterowie „Solidarności”. Jak większość ludzi o podobnych poglądach, skazało mnie to na bolesne rozczarowanie, gdy się okazało, że większość Polaków zakochana jest w Aleksandrze Kwaśniewskim, wspomina z rozczuleniem, jak dobrze było za Gierka i w kółko ogląda „Czterech pancernych” i Klossa.

Pierwsze trzeźwiące sygnały przyszły jednak wcześniej – była to nieudana próba zbierania podpisów pod społecznym projektem konstytucji firmowanym przez „Solidarność”. Jako sympatyk UPR nie brałem w niej bezpośredniego udziału – projekt, napisany przez specjalistów i w pierwszej wersji zupełnie dobry, został bowiem całkowicie popsuty przez związkowców, którzy nawpisywali tam różnych wygodnych dla siebie nonsensów.

Ale nie to zadecydowało o jego klęsce, klęsce zaskakującej, bo wydawało się, że skoro sama „Solidarność” liczy półtora miliona członków, to razem z rodzinami, przy wsparciu prawicowych partii, które nie weszły do Sejmu wskutek rozbicia, ale zebrały razem ponad 20 procent głosów, przy zaangażowaniu w akcję parafii i proboszczów, zarzucenie Sejmu pięcioma, dziesięcioma milionami podpisów będzie spokojnie do osiągnięcia. Tymczasem skończyło się na jakimś marnym milionie.

Nie była to wina złej organizacji: w wielu rozmowach, które toczyłem z ludźmi zaangażowanymi w sprawę, powtarzał się ten sam wątek: panicznego strachu, jaki budziła w prostych ludziach prośba o złożenie podpisu, a zwłaszcza podanie adresu i numeru PESEL. Dziecko zdaje na studia, nie mogę go narażać, a co będzie, jak mi odbiorą emeryturę, brat stara się o paszport – i tak dalej. Dopiero takie zetknięcie z prawdziwymi opiniami ludzi, nieznajdującymi odzwierciedlenia w mediach, dawało pojęcie, do jakiego stopnia 4 czerwca nie był dla wielkiej części – większości – Polaków żadnym przełomem, a co najwyżej kolejną odwilżą, po której, tak jak zawsze, spodziewać się trzeba przykręcenia śruby.

Przełomem było jednak dla mnie zetknięcie w czasie pobytu w USA z problemami tamtejszych gett murzyńskich, do złudzenia przypominających polskie obszary popegeerowskie, oraz z pracami socjologów analizujących, jak nawet po wielu pokoleniach trwałe i niweczące życiowe szanse jest doświadczenie niewolnictwa. Zwłaszcza gdy miałem możność skonfrontować je z analizami stanu rozmaitych społeczeństw postkolonialnych.

[srodtytul]Powrót do pańszczyzny[/srodtytul]

Na tej podstawie twierdzę od kilkunastu lat uparcie, że współczesne polskie społeczeństwo nie ma praktycznie nic wspólnego z tym przedwojennym, w odniesieniu do którego nadal tworzy się rozmaite mity. Nic o nim nie dowiemy się od Piłsudskiego, Dmowskiego, Witosa ani Daszyńskiego. Tamten naród uległ nieodwracalnej zagładzie, jego warstwy wyższe wymordowano i rozpędzono, niedobitków zmarginalizowano bądź wciągnięto w kolaborację, warstwy niższe zaś wielokrotnie zdeptano, zgwałcono, wykorzeniono, wymieszano i shomogenizowano, poddając tresurze „awansu społecznego” i leninowskiej socjotechnice popierania elementu gorszego przeciwko lepszemu.

I choć zamiar wychowania na bazie Polaka „człowieka socjalistycznego” nie do końca się udał – w znacznym stopniu za sprawą Kościoła, którego wpływu na społeczność zlikwidować się komunistom nie udało – to jednak wyhodowano społeczność nową, która znacznie więcej niż z dawnymi Polakami sprzed wojennej katastrofy ma wspólnego z innymi społecznościami krajów postkomunistycznych, a także z innymi społecznościami postkolonialnymi.

Te właśnie postkolonialne prawidłowości, opisujące zbiorowości, których doświadczeniem była długotrwała utrata wolności, pozwalają zrozumieć, co naprawdę zdarzyło się w ostatnim dwudziestoleciu i ile Polacy zdołali wykorzystać z ofiarowanej im przez historię szansy. Oczywiście, istnieje pewna odmienność, uwarunkowana specyficznym, polskim dziedzictwem i historią, ale ma ona wyłącznie charakter lokalnej specyfiki.

Tę specyfikę najlepiej oddaje swojska figura folwarku i przypomnienie zależności, jakie na takim folwarku łączyły dziedzica, jego poddanych oraz dozorujących bieżące funkcjonowanie gospodarstwa ekonomów. Po utracie elit i zdradzie ich niedobitków ludność Polski odtworzyła się głównie na bazie małorolnego chłopstwa. To fakt, że przed wojną odsetek fornali był na polskiej wsi stosunkowo nieduży; ale sposób, w jaki Peerel był zorganizowany i zarządzany, doskonale trafiał w pańszczyźniane przyzwyczajenia, nie tak przecież stare, bo zaledwie sprzed jednego, dwóch pokoleń.

[wyimek]Dla większości Polaków państwo, w którym żyją, to wciąż folwark, z tą dziwną cechą szczególną, że pozwolono im samym wybierać dziedzica[/wyimek]

Mówiąc pokrótce, stosunek pańszczyźnianego do dziedzica i jego ekonomów nacechowany jest dwuznacznością. Z jednej strony – dziedzic ma wobec poddanego obowiązki. To on ma myśleć o zapewnieniu dachu nad głową, jedzenia, opieki nad dziećmi i starości. Fornal jako niewolnik korzysta z luksusu niebrania odpowiedzialności za siebie i swoje potomstwo. Z drugiej strony jednak, właśnie jako niewolnik, nie czuje się zobowiązany do wzajemności za tę opiekę – przeciwnie, okpić dziedzica i ekonoma, zwędzić coś, oszukać, wymigać się od pracy, jest uczynkiem jak najbardziej chwalebnym, byle tylko nie dać się przyłapać.

[srodtytul]Oluś na dziedzica[/srodtytul]

Los folwarku oczywiście w najmniejszym stopniu fornala nie interesuje. W myśleniu niewolnika nie ma miejsca na dobro wspólne, jest tylko to, co on sam zdoła wyrwać dla siebie. Przy czym stałą cechą myślenia niewolnika jest niewiara w to, że świat mógłby być urządzony inaczej – zawsze, mówiąc urbanem, „ktoś kogoś dyma”, awans dokonać się może tylko poprzez przedostanie się spomiędzy wyzyskiwanych do wyzyskujących. Wtedy jednak nadal obowiązywać będą te same reguły gry – tyle że były fornal, zrządzeniem losu uczyniony ekonomem, a nawet samym dziedzicem, będzie dla poddanych jeszcze ostrzejszy, wiedząc, jaka to banda leniwych złodziei.

Dla większości Polaków państwo, w którym żyją, to wciąż taki folwark, z tą dziwną cechą szczególną, że oto pozwolono im samym wybierać dziedzica – z czego korzystają, kierując się chęcią, by mieć dziedzica takiego, który mało goni do roboty, dużo rozdaje i łatwo pozwala się oszukiwać. Profesor Wilczyński opisał to formułą „wrogiego państwa opiekuńczego”, co jest bardzo celne. Państwo polskie nie jest przez ogół Polaków postrzegane jako emanacja wspólnej woli, wspólne dobro, a zwłaszcza jako struktura wobec nich służebna. Przeciwnie, zawsze było i pozostaje strukturą wrogą, obcą, którą należy oszukiwać, co zupełnie nie przeszkadza wymagać od niej rozmaitych świadczeń i form opieki.

Tatiana Zasławska nazwała człowieka wychowanego przez realny socjalizm „cwanym niewolnikiem”. Ta formuła także doskonale pasuje do postsowieckich Polaków – główną cnotą niewolnika nie jest odwaga czy innego rodzaju zadziorność, bo za to, jak nauczyło go doświadczenie, można tylko jeszcze bardziej dostać w d…, główną cnotą niewolnika jest chytrość.

Łatwo zauważyć, że w dwudziestoleciu III RP największym społecznym szacunkiem nie cieszyli się politycy uważani za prawych czy uczciwych – takich postaw fornal nie rozumie, nie wierzy w ich szczerość, a tym samym nie ceni – ale właśnie politycy uważani za cwanych, na czele z „drobnym krętaczem Olusiem”. Szczególnie charakterystyczne są losy popularności Wałęsy odzyskanej przez niego dopiero w chwili, gdy Polacy przestali w nim widzieć spiżowego herosa, a zobaczyli krętacza i cwaniaka. [srodtytul]20 lat świra[/srodtytul]

Zanik poczucia wspólnego dobra, kult nepotyzmu, akceptacja dla kradzieży i nieuczciwości, pochwała cwaniactwa – to wszystko cechy wspólne społeczeństwom niewolniczym, bez względu na ich kulturowe korzenie; nie inaczej wyglądają pod tym względem kraje bałkańskie i środkowoeuropejskie niż Indie czy Boliwia. Ale to tylko część trudnego dziedzictwa zniewolenia.

Bolesnym problemem wszystkich krajów postkolonialnych jest także odrzucenie miejscowej elity jako mającej charakter kompradorski, kolaborancki. Nienawiść jest zresztą obustronna, i podobnie jak stosunek do państwa, naznaczona dwuznacznością. W państwie wolnym ludzie z warstw wyższych postrzegani są jako ci, którym się udało, a więc lepsi, zdolniejsi, bardziej pracowici, a przynajmniej jako potomkowie lepszych. W kraju zniewolonym, gdzie drogą do sukcesu, wręcz jego warunkiem, było zaprzedanie się okupantowi, elity postrzegane są wręcz przeciwnie: jako ludzie gorsi, zdrajcy.

Prosty, folwarczny lud gardzi nimi, choć zarazem też zazdrości i jeśli fornal ma taką możliwość (a daje ją na przykład polityka), stara się do elity wkraść – z drugiej strony zaś elita gardzi swoim własnym narodem, boi się go, podejrzewa i nienawidzi. Ten splot kompleksów wyższości, kolaboracji i lęku postpeerelowskiej elity doskonale rozpoznał Michnik, co było główną przyczyną sukcesu jego gazety.

Typową cechą elit krajów postkolonialnych jest bowiem pogarda dla swojskości, dla nieucywilizowanych pobratymców, zapatrzenie w metropolię i przekonanie, że tylko poprzez imitowanie i narzucenie miejscowej hołocie płynących stamtąd wzorów wiedzie droga postępu. Tę cechę polska „obrazowanszczina” (jak nazwał postkomunistyczną „inteligencję pracującą” Sołżenicyn) przejawia bardzo mocno. Inteligencja III RP, przeważnie z awansu i kolaboracji, przez ostatnich 20 lat żyje w stanie nieustającej histerii i nienawiści do „czarnych”, do „zetchaenowców”, do „kaczorów”.

Marek Koterski w „Dniu świra” otarł się o genialność, tworząc postać typowego inteligenta: zdziwaczałego, sfrustrowanego, przepojonego poczuciem niedocenienia i krzywdy, przeklinającego wszystko i wszystkich i codziennie gwałcącego się w „Gazetę Wyborczą”.

To spora część prawdy o polskich elitach – choć warto też pamiętać, że 90 proc. Polaków pytanych, kim by chcieli, aby było ich dziecko, odpowiada „inteligentem”, a według badań prof. Domańskiego to właśnie żyjąca nieustannym poczuciem swej krzywdy inteligencja, wbrew wyznawanym przez nią mitom, w ostatnim dwudziestoleciu najbardziej podniosła swój materialny status.

[srodtytul]Za Millerem, za Schetyną[/srodtytul]

Dwadzieścia lat po odzyskaniu niepodległości warto zauważyć, że fatalne i zupełnie fałszywe rozpoznanie sytuacji zadecydowało o klęsce obu ubiegających się wtedy o władzę stron. Klęskę poniosła narodowo-katolicka czy niepodległościowa prawica, ale i michnikowszczyzna nie może mówić o sukcesie; jej inteligenckie bredzenia przydają się, gdy pomagają zniszczyć wroga i uchronić się przed zagrożeniem, ale gdy chce ona czegoś w zamian, grupa trzymająca władzę każe się jej opłacić tak samo jak innym.

Nie udało się utrzymać u władzy komunistom, krótkotrwały okazał się też sukces Leppera, choć chyba najlepiej wyczuł on sposób myślenia i potrzeby znacznej części polactwa. Czy trwały okaże się sukces Tuska? Myślę, że nie, choć ten wyraźnie zdaje sobie sprawę, iż prawdziwą elitą III RP nie jest wcale elita polityczna, krakowsko-warszawski salon ani nawet media, ale rozmaite grupy interesu, z którymi trzeba się dogadać i zaspokoić ich oczekiwania.

Owe właśnie grupy interesu – przeróżnego rodzaju, od mafijnego po korporacyjny – to prawdziwi wygrani ostatniego dwudziestolecia i prawdziwa klasa panująca, nowa elita, jedyna, jaką był w stanie wyłonić z siebie uwolniony od okupacji polski folwark. Elita najcwańszych, którzy umieli się załapać, którzy najsprawniej odkryli, jak Rzeczpospolitą doić. Niepchających się do kamer, ale stojących za plecami kolejnych zmian władzy i traktujących Polskę jak zdobycz, którą po wygranych wyborach należy złupić, jak to się zawsze robiło z podbitym krajem. Można oczywiście wmawiać sobie, że kolesie ciągnący za Schetyną są bardziej sympatyczni od tych, którzy ciągnęli za Millerem. Ja nie widzę specjalnej różnicy.

Plus Minus
Kataryna: Minister panuje, ale nie rządzi
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Joanna Szczepkowska: Niech żyje sigma!
Plus Minus
Jan Bończa-Szabłowski: Tym bardziej żal…
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Syria. Przyjdzie po nocy dzień
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Jan Maciejewski: …ale boicie się zapytać