Sztafeta cierpienia

Podczas wojny byli ofiarami niemieckich eksperymentów medycznych. Po latach urodziły się im niepełnosprawne dzieci. Dziś, u schyłku życia, walczą o uzyskanie pomocy dla swoich synów i córek

Aktualizacja: 28.06.2009 01:03 Publikacja: 27.06.2009 15:00

Jerzy Kowalewski z synem Adamem

Jerzy Kowalewski z synem Adamem

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

– To było w maju 1942 roku. Wezwali mnie na blok 28. Ambulatorium. Tam zobaczyłem esesmanów w kitlach, lekarzy w maskach na twarzach i w rękawiczkach. Kazali mi ściągnąć portki. Dostałem jakiś zastrzyk. Potem zaprowadzili mnie do bloku 20. To był blok dla chorych na tyfus plamisty – opowiada były więzień Auschwitz Jerzy Kowalewski (numer 31119).

Podczas pobytu w szpitalu podawano mu rozmaite środki farmakologiczne. Dziś wiadomo, że celem eksperymentu było znalezione skutecznego leku na tyfus. Chorobę, na którą zapadało wielu żołnierzy na froncie wschodnim. Więźniów zakażano, a następnie wykorzystywano jako króliki doświadczalne. Dzięki temu lekarze III Rzeszy mogli oszczędzić czas, testując nowe leki bezpośrednio na ludziach.

– Życie uratowali mi koledzy z obozowego ruchu oporu, w którym już wówczas działałem. Dowiedzieli się, że wszyscy chorzy na tyfus mają iść do gazu i wyciągnęli mnie z bloku dla chorych – mówi Kowalewski.

Urodzony w 1923 roku w znanej piłsudczykowskiej rodzinie Kowalewski brał udział w kampanii 1939 roku. Jako młody chłopak dołączył do grupy „Polesie” gen. Klee- berga. Zaraz po rozpoczęciu okupacji zaprzysiężono go w Służbie Zwycięstwa Polski, poprzedniczce ZWZ. Wpadł, na skutek denuncjacji, w kwietniu 1941 roku. Spędził rok na Pawiaku, przesłuchiwano go na gestapo w alei Szucha.

– Śledztwo? Co tu opowiadać. Wybili mi wszystkie zęby – opowiada. Rozmawiamy w jego mieszkaniu na warszawskiej Ochocie. Na ścianie portret Marszałka, na półkach rzadkie książki – „Najnowsza Historia Polityczna Polski” Poboga-Malinowskiego i „Klęska Hitlera w Rosji” Andersa. Obie z dedykacjami autorów dla ojca pana Jerzego – Władysława, piłsudczyka, żołnierza gen. Żeligowskiego.

W niemieckich więzieniach i obozach spędził blisko cztery lata. Eksperymenty medyczne, katorżnicza praca, głód, choroby, przemoc i sadyzm strażników. – Trudno czasem zrozumieć człowieka. To było już w obozie Gross-Rosen. Byłem przydzielony do sprzątania kwater esesmanów. W jednej z nich natknąłem się na jednego ze strażników z żoną. Nazywał się Walter Ernsberger. Skinęli na mnie ręką. On zasłonił firanki, żeby nic nie było widać, ona nałożyła na stół biały obrus. Postawiła wazę z zupą, a przede mną talerz. Po raz pierwszy od kilku lat jadłem jak człowiek. Byłem wzruszony i zaskoczony tym ludzkim gestem. Wieczorem tego samego dnia zwołano nas na apel. Przyszła grupa niemieckich oficerów. Byli kompletnie pijani. Kilku z nich rzuciło przed nas papierosy. Więźniowie od razu podbiegli, żeby je pozbierać. Wtedy jeden z Niemców wyjął pistolet i zastrzelił pięć osób. Wie pan, kto to był? Ernsberger – opowiada Jerzy Kowalewski.

[srodtytul]Obawa przed falą pozwów[/srodtytul]

W 1973 roku Kowalewski został ojcem. Jego syn Adam urodził się z ciężkim porażeniem mózgowym. Przez wiele lat Kowalewski wraz z żoną robili wszystko, żeby mógł normalnie żyć. Poddawali go intensywnej kuracji, wyjeżdżali z nim nawet za granicę. Odnieśli połowiczny sukces: Adam skończył studia, pracuje w biurze podróży. Może w nim jednak spędzać maksymalnie dwie godziny dziennie i zarabia bardzo niewiele.

Nadal musi jednak przechodzić intensywną i bardzo kosztowną rehabilitację. Niestety, lekarze wykryli ostatnio niepokojące zmiany w jego kręgach szyjnych. – Mam 87 lat. Niedługo mnie zabraknie. Nie chcę nawet myśleć o tym, co się stanie wtedy z Adamem – mówi Jerzy Kowalewski. Rozmawiając z innymi byłymi więźniami obozów zagłady, zorientował się, że w podobnej sytuacji znajduje się wiele innych osób.

Kowalewski do dzisiaj znalazł około 100 żyjących byłych więźniów obozów, którzy zostali poddani eksperymentom medycznym, a po latach urodziły im się ciężko chore dzieci. – To skłoniło mnie do przekonania, że schorzenia Adama są skutkiem moich obozowych przeżyć. Podobnie jest z innymi kolegami i koleżankami. Uważamy, że nasze dzieci są ofiarami wojny i powinny otrzymać opiekę, gdy nas już nie będzie na tym świecie – tłumaczy.

Od kilku lat Kowalewski walczy o pomoc dla swojego syna i innych niepełnosprawnych dzieci. Złożył pozew w Niemczech, w którym domagał się od rządu w Berlinie przyznania im dożywotniej renty. Pozew został jednak zdecydowanie odrzucony. Kowalewski zwrócił się wówczas o pomoc do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Polscy dyplomaci jednak bezradnie rozkładają ręce.

– Sprawa jest bardzo poruszająca i oczywiście moralnie solidaryzujemy się z tymi ludźmi. Gdy Niemcy wypłacali nam pieniądze przeznaczone dla ofiar represji, strona polska zobowiązała się jednak, że nie będzie już popierać żadnych roszczeń swoich obywateli wobec Berlina. Niestety, nie możemy więc nic w tej sprawie zrobić. Również niemieckie sądy powołują się na tę umowę – tłumaczy Jan Michałowski z Departamentu Prawno-Traktatowego MSZ.

MSZ poradził panu Kowalewskiemu, żeby się zwrócił do Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, które mogłoby przyznać specjalne renty chorym dzieciom byłych więźniów. Ministerstwo zasłoniło się jednak „trudną sytuacją gospodarczą i związaną z nią koniecznością dokonania ograniczeń w wydatkach z budżetu państwa” i odesłało wnioskodawców do „swoich posłów i senatorów w miejscu zamieszkania”. Urzędnicy Ministerstwa Pracy nie ukrywają, że się obawiają, iż uwzględnienie roszczeń 100 niepełnosprawnych dzieci i ich rodziców mogłoby wywołać lawinę podobnych wniosków ze strony innych grup poszkodowanych.

[srodtytul]Plamy na śniegu[/srodtytul]

Jedną z osób, w imieniu których występuje Jerzy Kowalewski, jest Henryka Koperska z warszawskiego Mokotowa. Urodzona w 1926 roku, do Auschwitz trafiła jako 16-letnia dziewczyna (numer obozowy 32367). – Mieszkałam w Warszawie, ale aresztowali mnie na peronie dworca kolejowego w Wolbromiu. Pojechałam tam kupić coś do jedzenia. Prowincja była wówczas o wiele lepiej zaopatrzona – wspomina pani Koperska.

Prosto z dworca zawieziono ją do więzienia w Miechowie. Trafiła do kilkuosobowej celi, w której siedziało kilkadziesiąt kobiet. Z powodu braku miejsca, sienniki w dzień stały pod ścianą, a w nocy rozkładano je na podłodze. – W więzieniu bito ludzi. Słyszałam ich krzyki. Na dziedzińcu co pewien czas rozlegały się strzały. Poprosiłam inne kobiety, aby mnie podsadziły do okienka. Zobaczyłam górę trupów i plamy krwi na białym śniegu. Minęło 65 lat, a ja nadal mam ten obraz przed oczami – mówi.

28 stycznia 1943 roku trafiła do Auschwitz. Gdy wraz z innymi więźniami wysiadła na rampie, początkowo się ucieszyła. – Zobaczyłam żywe języki ognia unoszące się nad zabudowaniami. Byłem pewna, że trafiliśmy do fabryki i będziemy pracować. Zapytałam kogoś, gdzie jesteśmy. Gdy usłyszałam nazwę „Auschwitz”, włosy stanęły mi na głowie. Ognie, które widziałam, wydobywały się z krematoriów. Palili ludzi – opowiada pani Henryka Koperska.

Młoda dziewczyna przeszła w obozie przez piekło. Podobnie jak Jerzemu Kowalewskiemu, wstrzyknięto jej tyfus. Cierpiała z powodu straszliwego głodu i szykan ze strony blokowych i kapo. Niemek z czarnymi winklami na pasiakach, czyli kobiet, które do obozu trafiły za prostytucję. Gdy była w szpitalu, leżały z koleżanką na jednym łóżku. Pewnego ranka obudziła się i obok niej, pod jednym kocem, leżały już zwłoki.

– Było ze mną bardzo źle. Znajdowałam się na skraju śmierci i wtedy do bloku szpitalnego weszli esesmani z żydowską lekarką. Pamiętam, że nazywała się Ena. Przyszła, aby przeprowadzić selekcję. Najciężej chorzy, ci, którzy nie rokowali nadziei na szybkie wyzdrowienie, mieli trafić do komory gazowej. Niemcy stawiali ich po lewej stronie, a tych, którzy mieli żyć, po prawej. Ja oczywiście trafiłam na lewo. Wydano na mnie wyrok – opowiada.

Życie uratowała jej polska pielęgniarka – więźniarka, która pracowała w obozowym szpitalu. Gdy Niemcy nie patrzyli, przeprowadziła Henrykę na prawą stronę, położyła pod ścianą i nakryła szmatami. Później przez wiele tygodni na karcie pacjenta wiszącej na jej łóżku wpisywała zaniżoną temperaturę. W końcu udało się ją wyleczyć. Do pełni zdrowia nie powróciła jednak nigdy.

[srodtytul]Marek zostanie sam[/srodtytul]

Jej syn Marek urodził się w 1958 roku. Cierpi na wyjątkowo rzadki syndrom Recklinghausena (nerwiakowłókniakowatość). Jego ciało pokryte jest guzami. Ma trudności w poruszaniu się i mówieniu. Przeszedł cztery operacje, niestety nie powstrzymały rozwoju choroby, która jest nieuleczalna.

Pan Marek jest inwalidą i ma rentę. 714 złotych miesięcznie. Sam czynsz za skromne mieszkanie na warszawskim Mokotowie, w którym mieszka z mamą, wynosi zaś 470 złotych. Do tego trzeba doliczyć opłaty za prąd i gaz. Głównym źródłem utrzymania rodziny są świadczenia pani Henryki. – Codziennie modlę się, żebym żyła jak najdłużej. Mam już jednak 83 lata i kiedyś mnie zabraknie. Marek zostanie wtedy sam – mówi.

Opowiada o swojej koleżance, również byłej więźniarce Auschwitz, która mieszkała w podwarszawskim Piastowie. Ona także miała niepełnosprawne dziecko – córkę, która nie jest w stanie sama egzystować. Pani, o której mowa, zmarła 25 maja. – I to dziecko zostało bez jakiejkolwiek opieki i bez środków do życia. Boję się, że to samo stanie się z moim dzieckiem – podkreśla pani Henryka Koperska.

Na pytanie, czy jest pewna, że zły stan zdrowia jej syna jest skutkiem jej pobytu w obozach, nie odpowiada od razu. – Trudno, naprawdę bardzo trudno o tym mówić. Gdy trafiłam do Auschwitz, byłam dojrzewającą dziewczyną. Poddawano mnie tam eksperymentom medycznym, dawano jakieś środki mające powstrzymać okres i głodzono. Myślę, że to musiało wywrzeć wielki wpływ na mój organizm – mówi.

Już w latach 50. i 60. badający Marka lekarze postawili hipotezę, że jego schorzenie może być efektem eksperymentów w Auschwitz. – Powiedziano mi wówczas, że tego typu rzeczy mogą się odbijać nawet do trzeciego pokolenia. Czuję, że tak właśnie jest z moim synem, ale nie jestem lekarzem i nie mogę tego rozstrzygnąć. Jesteśmy gotowi poddać się odpowiednim badaniom – podkreśliła.

Pojawia się bowiem pytanie, czy rzeczywiście pomiędzy schorzeniami dzieci a wojennymi cierpieniami ich rodziców istnieje związek. Być może jest to zwykły zbieg okoliczności, a przyczyna schorzeń leży gdzie indziej. Sprawę rozstrzygnąć ma specjalny zespół lekarzy z Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego pod kierunkiem dr. hab. Krzysztofa Rutkowskiego. – Dopiero rozpoczęliśmy badania. Istnieją pewne przesłanki, które pozwalają sądzić, że taki związek może rzeczywiście występować – mówi dr Rutkowski.

Według niego każdy przypadek należy zbadać indywidualnie. Zapewne część z nich będzie można wykluczyć, ale część dziecięcych chorób może rzeczywiście być skutkiem obozowych przejść rodziców. – Szczególnie w przypadku, gdy mamy do czynienia z ofiarami eksperymentów medycznych dokonywanych na młodych ludziach, którzy dopiero dojrzewali płciowo. Wiadomo, że na rozwój płodu może również wpływać kondycja psychiczna rodziców. A ta w przypadku byłych więźniów obozów często nie jest najlepsza – tłumaczy dr Rutkowski, który od wielu lat zajmuje się schorzeniami wśród ofiar represji politycznych.

[srodtytul]Boże Narodzenie w Auschwitz[/srodtytul]

Jerzego Skrzypka (numer w Auschwitz 75869) eksperymentom medycznym poddano już po przewiezieniu do Dachau w 1943 roku. – To był rodzaj basenu czy też dużej wanny. Wsadzili na mnie specjalny kombinezon z jakimiś kablami i kazali mi wejść do wody. Była lodowata. A Niemcy donosili jeszcze w wiadrach lód. Zmusili mnie, żebym położył się w wodzie. Poczułem straszliwy ból w całym ciele. Nie sądziłem, że może mi być tak zimno – opowiada Skrzypek.

W lodowatej wodzie spędził kilka godzin, wreszcie stracił przytomność. Gdy obudził się w szpitalnym łóżku, w wielu miejscach miał niewielkie nakłucia. Podczas eksperymentu w jego żyły wstrzykiwano rozmaite substancje chemiczne. Celem eksperymentu było zbadanie reakcji ludzkiego organizmu na ekstremalnie niską temperaturę oraz przetestowanie leków mających podtrzymać przy życiu silnie wyziębionych ludzi – niemieckich rozbitków, marynarzy i lotników.

– To, co towarzyszyło mi przez cały mój pobyt w niemieckich więzieniach i obozach, to była przemoc. Już podczas pierwszego przesłuchania na warszawskim gestapo w 1941 roku dostałem zdobycznym polskim karabinem w głowę. Uderzenie było tak silne, że znalazłem się na podłodze i trzeba było mnie cucić kubłem wody. Ten koszmar trwał cztery lata – mówi pan Skrzypek i pokazuje łuk brwiowy, na którym do dziś znajduje się pokaźna blizna.

W Auschwitz, gdzie znalazł się w 1942 roku, na każdym kroku stykał się ze śmiercią. Jego koledzy umierali z wycieńczenia lub trafiali na obozowy szafot, który znajdował się w pobliżu kuchni. Na szyjach straconych na szubienicy więźniów esesmani wieszali rozmaite upokarzające tabliczki. W przypadku tych, którzy wpadli podczas próby ucieczki: „Hurra, hurra, ich bin wieder da” (hura, hura, już jestem z powrotem).

– Pamiętam, jakie te skur... urządziły nam Boże Narodzenie w 1942 roku. Około północy wywołali nas przed baraki i ustawili w rzędach. Kazali śpiewać „Stille Nacht, heilige Nacht” i w tym samym czasie wybierali na chybił trafił więźniów. Straszliwie ich bili i katowali. W tym makabrycznym procederze wzięli udział Niemcy, niezależnie od ich obozowego statusu. Strażnicy razem z więźniami. Trwało to wiele godzin i rano przed barakami leżały długie rzędy trupów – wspomina Jerzy Skrzypek.

[srodtytul]Brać przykład z Żydów[/srodtytul]

Czy myślę, że zły stan zdrowia mojego syna jest skutkiem tego, co przeszedłem w Auschwitz? Proszę pana, jestem tego pewien! Wiedziałem to od samego początku, gdy tylko się zorientowałem, że jest chory – podkreśla Skrzypek. Stało się to w 1961 roku, gdy mały Krzysztof miał trzy lata. Ojciec zauważył, że jak ogląda obrazki, to zbliża twarz do samej książeczki. Nosem dotykał papieru.

Krzysztof ma minus 12 dioptrii. Do tego cierpi na psychonerwice i rozmaite inne schorzenia psychiczne. Jest na utrzymaniu 90-letniego ojca. – Jak pan widzi, dobrze się trzymam, ale to nie będzie trwało wiecznie. Krzysztof zostanie bez stałego dochodu. A samych rachunków płacimy 850 złotych miesięcznie – mówi pan Skrzypek. Mieszka wraz z synem i ciężko chorą żoną w nieremontowanej od lat kawalerce na Mokotowie.

Chciałby, żeby jego syn miał zapewnioną opiekę medyczną i środki do życia. – Spotkałem kiedyś faceta, który siedział w obozie i dostał za to po wojnie 125 tysięcy dolarów. Był Żydem. Im Niemcy nie skąpili pieniędzy. Nie mam jednak o to najmniejszych pretensji do Żydów. Wprost przeciwnie. Oni potrafią walczyć o swoje i bronić swoich racji. A polski rząd? Szkoda gadać – mówi.

Jerzy Skrzypek nie ukrywa, że ma wielki żal do władz Rzeczypospolitej: – Niech pan się rozejrzy po moim mieszkaniu. W takich warunkach mieszkają ludzie, którymi to państwo oficjalnie się szczyci i na których się powołuje. Byłem żołnierzem konspiracji niepodległościowej, siedziałem na Pawiaku, w Auschwitz i Dachau. Teraz znalazłem się w trudnej sytuacji, mój syn potrzebuje pomocy. Brak zainteresowania ze strony Niemców mnie nie obchodzi. Nie zależy mi na tym. Boli mnie to, że nie interesuje się mną mój własny kraj.

Plus Minus
„Niezwyciężony” Lema. Niech w końcu weźmie się do niego Hollywood
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
Muniek Staszczyk: Dlaczego poszedłem do TV Republika
Plus Minus
Amerykanista: Stawiam tezę, że wyborcy Trumpa bronili demokracji
Plus Minus
Kataryna: Piewcy głupich śmierci
Materiał Promocyjny
Najszybszy internet domowy, ale także mobilny
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Jakie emocje dały władzę Donaldowi Trumpowi i kogo zachęci jego wygrana?
Materiał Promocyjny
Polscy przedsiębiorcy coraz częściej ubezpieczeni