– To było w maju 1942 roku. Wezwali mnie na blok 28. Ambulatorium. Tam zobaczyłem esesmanów w kitlach, lekarzy w maskach na twarzach i w rękawiczkach. Kazali mi ściągnąć portki. Dostałem jakiś zastrzyk. Potem zaprowadzili mnie do bloku 20. To był blok dla chorych na tyfus plamisty – opowiada były więzień Auschwitz Jerzy Kowalewski (numer 31119).
Podczas pobytu w szpitalu podawano mu rozmaite środki farmakologiczne. Dziś wiadomo, że celem eksperymentu było znalezione skutecznego leku na tyfus. Chorobę, na którą zapadało wielu żołnierzy na froncie wschodnim. Więźniów zakażano, a następnie wykorzystywano jako króliki doświadczalne. Dzięki temu lekarze III Rzeszy mogli oszczędzić czas, testując nowe leki bezpośrednio na ludziach.
– Życie uratowali mi koledzy z obozowego ruchu oporu, w którym już wówczas działałem. Dowiedzieli się, że wszyscy chorzy na tyfus mają iść do gazu i wyciągnęli mnie z bloku dla chorych – mówi Kowalewski.
Urodzony w 1923 roku w znanej piłsudczykowskiej rodzinie Kowalewski brał udział w kampanii 1939 roku. Jako młody chłopak dołączył do grupy „Polesie” gen. Klee- berga. Zaraz po rozpoczęciu okupacji zaprzysiężono go w Służbie Zwycięstwa Polski, poprzedniczce ZWZ. Wpadł, na skutek denuncjacji, w kwietniu 1941 roku. Spędził rok na Pawiaku, przesłuchiwano go na gestapo w alei Szucha.
– Śledztwo? Co tu opowiadać. Wybili mi wszystkie zęby – opowiada. Rozmawiamy w jego mieszkaniu na warszawskiej Ochocie. Na ścianie portret Marszałka, na półkach rzadkie książki – „Najnowsza Historia Polityczna Polski” Poboga-Malinowskiego i „Klęska Hitlera w Rosji” Andersa. Obie z dedykacjami autorów dla ojca pana Jerzego – Władysława, piłsudczyka, żołnierza gen. Żeligowskiego.