Jednak zdobywcy bieguna stanowią zaledwie ułamek wszystkich turystów odwiedzających latem Antarktydę. Istnieje cała masa operatorów oferujących antarktyczne wycieczki wspinaczkowe, odwiedziny w stacjach badawczych czy po prostu rejsy w pobliże kontynentu (75 proc. z nich ma w programie odwiedziny jakiejś placówki naukowej). Najczęściej statki zawijają do Port Lockroy, gdzie znajduje się nawet lokalna poczta.
W zeszłym sezonie w takich rejsach wzięło udział 46 tysięcy podróżnych. Niestety, nie informuje się ich, że większość wycieczkowców nie została przygotowana na zderzenie z górą lodową, a zaledwie 10 procent dna oceanu okalającego południowy kontynent jest dobrze zmapowane. Nic zatem dziwnego, że każdego roku co najmniej kilka statków wpada na skały lub osiada na mieliźnie. W minionym sezonie były to dwie jednostki: MV „Ocean Nova” i „Ushuaia”. Ich pasażerów oraz załogi ewakuowano. Jednak kilka miesięcy temu dowództwo marynarki chilijskiej oraz argentyńskiej obwieściło, że nie zamierza już nikogo ratować, a pasażerów pechowych statków pozostawi samym sobie. – Jak do tej pory nikt nie zginął, ale to tylko kwestia czasu. Przybywające w okolice Antarktydy statki robią się coraz większe i to nas ogromnie martwi – mówi Jan Huber z sekretariatu biura traktatu antarktycznego w Buenos Aires. Nieoficjalnie mówi się, że Argentyńczyków i Chilijczyków potwornie rozeźliło pojawienie się na antarktycznych wodach wycieczkowca „Golden Princess” mogącego zabrać na pokład blisko 4 tys. osób. Akcja ratunkowa z udziałem takiego giganta kosztowałaby masę pieniędzy.
Jest jeszcze jeden aspekt, który łączy Antarktydę z Dzikim Zachodem. Gorączka, ale nie złota, lecz ropy. W maju upłynął termin przedstawiania nowych roszczeń terytorialnych w specjalnej delegaturze ONZ zajmującej się szelfami kontynentalnymi. Prawo morskie mówi bowiem, że kraj ma prawo do użytkowania szelfu kontynentalnego ponad przysługujące mu normalnie 200 mil morskich (370 km), jeśli szelf rozciąga się poza ten obszar. W związku z tym kraje roszczące sobie prawo (nielegalnie w świetle traktatu antarktycznego) do części Antarktydy oraz jej szelfu złożyły stosowne papiery i tym samym chcą zagwarantować sobie prawo do użytkowania tych obszarów. A co za tym idzie, wydobywania znajdujących się tam surowców. Sprytne, nieprawdaż? „Zasadniczo to zabezpieczenie na przyszłość. Jeśli traktat antarktyczny zostanie obalony, będziemy mieli zabezpieczone roszczenia do tych terenów” – stwierdził w 2007 roku brytyjski Foreign Office.
Na razie dokumenty do ONZ wysłały Australia, Wielka Brytania, Argentyna i Chile. Nowa Zelandia zastrzegła sobie prawo uczynienia tego w przyszłości. Teraz zasadność tych wniosków będzie rozpatrywana przez międzynarodowe gremium prawników. Ich spory mogą się ciągnąć latami. Politycy są jednak optymistami. – Nie sądzę, żeby traktat antarktyczny był zagrożony. Przetrwał zimną wojnę, przetrwa i to – stwierdził jakiś czas temu premier Norwegii Jens Stoltenberg.
Ale czy na pewno? Ostatnie wydarzenia, a zwłaszcza międzynarodowa kłótnia o potencjalne skarby Arktyki, pokazują, że rewolwery kowbojów walczących o Antarktydę znajdą się w ruchu znacznie wcześniej, niż zakłada protokół madrycki. Na razie wszystkie strony potencjalnego konfliktu trzymają broń w kaburze, twierdząc, że szanują międzynarodowe ustalenia. Ale wystarczy jeden strzał, by na wybrzeżu południowego kontynentu wyrosły platformy wiertnicze oraz pięciogwiazdkowe hotele z opcją all inclusive.