Jego wyczyny na bieżni i obok niej obrosły legendami. Na igrzyskach w Tokio (1964) jeszcze na ostatniej prostej był pierwszy w biegu na 400 m. Na mecie medale ze szlachetniejszego kruszcu odebrali mu jednak Amerykanin Mike Larrabee i Wendell Mottley z Trynidadu. Został mu brąz i sława najszybszego z Europejczyków. Cztery lata później, podczas igrzysk w Meksyku, gdy padał na mecie bez tchu, zyskał sławę nieśmiertelną, choć medalu nie przywiózł.
Badena, jak o nim mówili bliżsi i dalsi znajomi, o brąz w sztafecie walczył tam z Niemcem Martinem Jellinghausem. Na ostatniej zmianie dopadł rywala i przed metą jeszcze zaatakował. Po jej minięciu padł bez czucia, a wypełniony do ostatniego miejsca stadion w Mexico City, położony na wysokości Kasprowego Wierchu, zamarł. Jury przyznało brązowy medal Niemcom, choć obie drużyny uzyskały identyczny czas, ustanawiając rekord Europy, a drobiazgowa analiza fotokomórki nie dowiodła przewagi Jellinghausa. Po latach, w rozmowie z Markiem Jóźwikiem, byłym płotkarzem, dziś znanym dziennikarzem, Badeński powie z goryczą na łamach „Rz”, że naszym działaczom nie chciało się składać protestu. – Oni to olali, olali sztafetę, olali medal dla Polski.
– Miał serce jak dzwon. Takie, które trafia się raz na miliard i pozwala mimo skromnych warunków fizycznych (173 cm) biegać szybciej od innych. Ale Badena był mistrzem nie tylko na bieżni. Był też mistrzem w balowaniu. O tym, jak się bawił, najwięcej chyba mógłby powiedzieć nieżyjący kulomiot Władek Komar – wspomina Maciej Petruczenko, dziennikarz „Przeglądu Sportowego”.
O ich przygodach poza stadionem krążyły legendy. Badeński, zawodnik Legii, warszawiak z krwi i kości, syn sierżanta Armii Krajowej, i Komar, syn polskiego hrabiego z Rogówka na Żmudzi, znakomicie się czuli w swoim towarzystwie. Pierwszy miał zaledwie półtora roku, gdy stracił ojca, który zginął w powstaniu, drugi pięć lat, gdy hrabiego Komara zamordowali Litwini za to, że w czasie wojny pomagał wileńskim oddziałom Armii Krajowej. Jeden drobny, niewysoki, drugi jak grecki posąg, prawie dwumetrowy, późniejszy mistrz olimpijski w pchnięciu kulą. Kiedyś kupili w byłej NRD wiatrówki i zaczęli strzelać do zegarów na dworcu we wschodnim Berlinie, chcąc je wypróbować. Sprawie ukręcono łeb, choć zwykły śmiertelnik z pewnością poszedłby do paki. Sam Badeński jeszcze bardziej narozrabiał później w Moskwie, ale uratowały go szybkie nogi i żelazne płuca. Podczas jednego z balów mistrzów sportu w Kongresowej Komar tańczył z nartami, a Badeński w tym czasie wskakiwał w garniturze do fontanny.
– To był barwny chłopak. Miał dużo uroku i jeszcze więcej fantazji, ale był też typem samotnego wilka, który, jeśli jest mu źle, zamyka się w sobie i walczy. Mieszkaliśmy razem w klubowym pokoiku na Skrze. Badena lubił eleganckie stroje oraz dobre towarzystwo. Mieliśmy prywatnego krawca, który w 24 godziny szył nam garnitury i koszule na miarę, a jak było trzeba, to i krawaty. Andrzej lubił imponować, a przychodziło mu to z łatwością – wspomina Jóźwik.