Góral se radzi

Mit Bukowiny trwa. Dziś mała tatrzańska wioska przyciąga nie tyle widokami i góralszczyzną, ile basenami i spa. – Przecie to chleb dla naszej gminy – mówi Zofia Bigosowa.

Publikacja: 18.12.2009 18:58

Bukowina, lata 30.

Bukowina, lata 30.

Foto: narodowe archiwum cyfrowe

W listopadzie w Bukowinie mimo pięknej pogody było pustawo. Na Klinie stoiska z oscypkami, filcowymi kapciami i wełnianymi skarpetkami czekały na klientów. Knajpy pozamykane. Nie działała także Terma, otwarty w zeszłym roku ogromny zespół basenów z wodą ze źródeł termalnych.

Sezon zaczyna się razem ze śniegiem, a na Boże Narodzenie nie będzie tu ani jednego wolnego miejsca. Do niespełna trzytysięcznej wsi przyjeżdża kilkanaście tysięcy turystów. Zapełniają się pensjonaty, ulicą Kościuszki płynie sznur terenówek. Wcześniej, póki trwał sezon budowlany, jeździły betoniarki. Z drewna już mało kto tu buduje. Z pustaków, cegły i betonu jest taniej i szybciej.

– Na Skalnym Podhalu wylewa się beton – załamuje ręce Przemysław Lewandowski, menedżer restauracji Punkt Widokowy Szymkówka, z zawodu plastyk, projektant wnętrz, z Bukowiną związany od lat. –Zalewają nas siding, bauma i beton. Stare domy z drewna stoją 100 lat i są zdrowe. Ale dzisiaj góral płazówki nie chce. W szałasie to mieszkali dziadkowie, myśli, on chce murowany. Huragan na Słowacji tam był katastrofą ekologiczną, ale nam pomógł. Zwaliły się tysiące drzew, a wywóz drewna Słowacy zlecili Polakom. I masę drzewa zwieźli do Polski.

Siedzimy na tarasie Szymkówki. Po lewej stronie błyszczy zaśnieżony łańcuch Tatr, po prawej pasmo lasu. Pod nami hale z jeszcze zieloną trawą, po nich właśnie z hukiem pędzą młodzieńcy na quadach. Obok wyciąg, najdłuższy na Bukowinie, nieczynny. Gazdowie się nie dogadali.

Z rzeczy, które znikły z Bukowiny, można wymienić także rolnictwo i hodowlę. Wprawdzie małe stadka owieczek widać tu i ówdzie, ale inne zwierzęta już mało kto tu hoduje. Tylko sędzia NSA Jerzy Niecikowski na płocie swego pięknego starego domu na Buńdowym Wierchu wiesza jeszcze na płocie bańkę, do której od własnej krowy z wieczornego udoju przynosi mleko sąsiadka...

[srodtytul]Tłumy i termy[/srodtytul]

Mimo to kolejne pokolenie fanów przyjedzie do Bukowiny. Tych, którzy ponad szusowanie w Zillertallu przedkładają Tatry, swojską atmosferę, widoki i dojazd, wciąż nie taki najgorszy, chociaż pociąg z Krakowa jedzie trzy i pół godziny. Przed wojną dwie i pół.

Przed pierwszą wojną na Bukowinę przyjeżdżali artyści, intelektualiści, bohema. W międzywojniu letnicy z inteligencji szukali tu zdrowia, ciszy i góralszczyzny. Po wojnie gigantyczne domy wczasowe Harnaś i Rysy wdarły się gwałtem w starą zabudowę. Ślązacy zbudowali wyciągi i do Bukowiny na wczasy FWP przyjechała masa.

Ale prawdziwi miłośnicy nart i gór w dalszym ciągu spotykali się tu w latach 60., 70. i 80. Wynajmowało się pokój z piecem, przykrótkim drewnianym łóżkiem, ciepłą wodą przynoszoną do pokoju w wiadrze i rosołem u gaździny. Parę wyciągów wyrwirączek wystarczało, gdy jeździło się na nartach rysach. Na Klinie albo u Bigosowej na Głodówce piwko z sokiem, a po nartach, jak ktoś się dopchał, można było wypić kawę w zadymionej kawiarni Miś, gdzie powietrze dało się kroić nożem. Dziś na miejscu Misia jest sklep z używaną odzieżą.

– Tylu ludzi tu przyjeżdżało co na Kasprowy – mówi Lewandowski. – I przyjeżdżali na dłużej, nie na trzy dni jak dziś. Dzieci uczyły się jeździć na nartach u ojca Jagny Marczułajtis, Wojtka i jego żony Ludki. Po stylu od razu można było poznać, że ktoś jest z ich szkoły.

Z okien Bożego Daru, domu Wojciecha Jończyka, przewodnika górskiego i instruktora narciarskiego, dawniej widać było las i parę chałup. Dziś jest tu rozorana czarna wyrwa, wielka, jakby budowano Hutę Katowice. Na niej dźwig. Powstaje hotel czterogwiazdkowy i parking. Lokalna droga stała się arterią dojazdową do Termy, która codziennie do swoich 12 basenów i ośmiu saun może przyjąć 4500 osób.

Dziadek Jończyka, Bartosz Siemaszko, (skądinąd wnuk aktorki Wandy Siemaszkowej), przyjechał tu w roku 1952. Przedwojenny oficer, który bronił Oksywia, wojnę spędził w oflagu. Nie podpisał lojalki i został wyrzucony, bo w wojsku rządzili wtedy Rosjanie. Próbował znaleźć pracę, ale politycznie był podejrzany. Pod koniec lat 50. wynajął Boży Dar, drewniany dom letniskowy z 1926 roku, i założył pensjonat dla dzieci. Jego żona prowadziła gabinet dentystyczny.

– Mit Bukowiny trwa – mówi Jończyk, 34 lata, z wykształcenia geodeta. Niektórzy przyjeżdżają z sentymentu, inni, bo chcą mieć pod nosem wyciąg. Latem na Termy walą tłumy. Pomogło nam euro na Słowacji. Dawniej termy w Orawicach i Popradzie były tanie, teraz Słowacy przyjeżdżają do nas, a na narty do Jurgowa. W Jurgowie więcej jest Słowaków niż Polaków.

W sezonie Wojtek Jończyk oprowadza grupy szkolne, kolonie.

– Czasem zimy zaczynają się w listopadzie, lecz ludzie mają zakodowane, że sezon to święta – mówi. Ale fakt, że sezon się wydłużył i trwa sześć tygodni.

On także ubolewa nad chaotyczną zabudową. Gmina Bukowina zniosła otulinę parku narodowego. Nie ma planów zagospodarowania przestrzennego i każdy buduje, jak chce, co chce i gdzie chce. – Mama, jak poszła prosić o wycięcie suchego drzewa, to nie mogła dostać zgody, ale z wycięciem tylu świerków na budowę hotelu nie było problemu – wzdycha.

Zofia Bigosowa, najbardziej znana góralka z Bukowiny („Ja nie z Bukowiny jestem, ino z Brzegów” – mówi o sobie), o szybkiej rozbudowie wsi ma dobre zdanie.

– Przecie to jest chleb dla naszej gminy. Tatry zabrali, powiedzieli, że mamy żyć z turystyki. Góral se radzi, każdy robote se znajdzie. Ten jest bezrobotny, komu się robić nie chce.

Tu ziemia zawsze była rzeczą świętą. Wszędzie skała, stromo, las. Nawet komunistom nie udało się Bukowiny znacjonalizować. Transformacja też przeszła bez problemu.

– Procesy o miedzę to była fantastyczna rzecz – mówi sędzia Niecikowski. Myśmy wiedzieli, co to własność, sprzedanie ojcowizny to był dyshonor. Jak górale się pokłócili, to pamiętali do trzeciego pokolenia.

Dzisiejsze trzydziestolatki poczuli, że w ziemi jest biznes. Działki w miejscu, gdzie nic nie można wybudować, kosztują 70, 80 zł za metr, a tam, gdzie można dostać warunki zabudowy, dochodzą do 600 zł. Wieś się rozbudowuje w górę i gęstnieje. – Powstają molochy, co chałupa, to większa – wzdycha Jończyk. Przybudówki, dobudówki, bez zezwoleń. Nawet jak ktoś się przyczepi, to kara mała. Nielegalka się opłaca.

Kiedyś w jednym domu mieszkały trzy pokolenia. Dziś każdemu dziecku rodzice budują własny. Ale gdy paru gospodarzy ma się dogadać we wspólnej sprawie, jest ciężko, chociaż i tak lepiej niż kiedyś. Nadal na wyciągach każdy gazda daje osobny bilecik, a z Białką nie można się było porozumieć, żeby zrobić wspólne wyciągi.

Jerzy Niecikowski: – W roku 1990 przyjechali Austriacy – opowiada, chcieli założyć spółkę, żeby zbudować baseny. Tłumaczyli właścicielom działek, że każdy swój grunt wniesie aportem i będzie miał w spółce udziały.

Wstaje góral i mówi: – Ale cyje to bedzie? Moje?

I Austriacy wyjechali, bo nie mogli tego zrozumieć. Spółka jednak powstała, polska. Bo mimo wszystko mentalność ludzi się zmienia. Otwierają się, są mniej hermetyczni. Młodzi ludzie chcą coś zrobić, rozumieją tradycję, ale żyją nowocześnie. Czują związek z Bukowiną. Chcą coś zrobić dla społeczności.

[srodtytul]Zryw energii[/srodtytul]

Rozmawiamy w dużej, pięknej kuchni wybudowanego w 2000 roku pensjonatu Józefa Tarasa. Na razie ma pięć pokoi z łazienkami, następne się budują. – Tu kiedyś było trudno przeżyć – opowiada Taras, 42-letni gospodarz, potomek jednego ze starych tutejszych rodów. Co nie znaczy, że bogatych. – Rodzice wypruwali sobie żyły, żeby gazdówka się kręciła. Zajmowali się gospodarstwem i pracowali jednocześnie.

Dziadkowie Tarasa inwestowali w ziemię pod kątem uprawy roli, bo wtedy o turystyce, takiej jak dziś, nikt nie myślał. Pan Józef pokazuje akty notarialne zakupu ziemi z połowy lat 20. Babcia w wieku 14 lat wyjechała do Ameryki, co stoi w dokumencie imigracyjnym z Ellis Island znalezionym w Internecie. Poznała dziadka w Pensylwanii, tam się pobrali.

Teraz podejście do ziemi się zmieniło. Dziś to nie ojcowizna, ale potencjał budowlany. 5 hektarów to dużo na tutejsze warunki. 1, 3 to tutaj norma. Swój pensjonat państwo Tarasowie postawili rękami własnymi i rodziny, z własnego drewna. Mają stałych wczasowiczów, którzy wracają od lat, polecają jedni drugim. – Są i tacy, co do starego domu rodziców jeździli, a teraz do nas. Ale chamstwo też się zdarza. Przyjechali tacy z pieniędzmi. Nogi na stole, pili whisky, a do niedopitej butelki wrzucali pety.

Jako pozytywny przykład kariery młodszego pokolenia sędzia Niecikowski wymienia 40-latków, braci Andrzeja i Edwarda Kuchtów (najprzystojniejsi górale w okolicy, dodaje córka Anna Niecikowska, 31 lat, adwokatka). – Kiedyś naprawiali maluchy. Teraz są największymi w okolicy dilerami Skody, Toyoty, Mazdy, Land Rovera i mają swój salon na głównej ulicy Kościuszki.

O Bartku Koszarku na Bukowinie wie każdy. Bartek jest dyrektorem Domu Ludowego, Spółdzielni Kulturalno-Oświatowej im. Franciszka Ćwiżewicza. Lat 34, z wykształcenia etnolog, także kompozytor, poeta, muzyk.

Historia Bukowiny jako modnego letniska zaczyna się właśnie od wybudowania w 1934 roku Domu Ludowego. Nastąpił wtedy zryw energii. Na biednej wsi górale zaciągali pożyczki pod hipotekę, wozili swoimi końmi kamień, wodę, drewno. Uruchomiono pocztę, przeciągnięto elektryczność, telefon. Wtedy nazwę wsi z Bukowiny zmieniono na Bukowinę Tatrzańską.

Dom Ludowy to nie jest komercja. Wisi flaga, w środku krzyż. Działają artyści rękodzielnicy, zespoły folklorystyczne, teatr. Grają Fredrę, Moliera. Gwarą. Dzisiaj idą „Damy i huzary”, po tutejszemu „Baby i dezertery”. Z imprez najsłynniejsze są letnie Sabałowe Bajania oraz lutowy Karnawał Góralski z tańcami zbójnickimi, jazdą na nartach za koniem i wyścigami kumoterek na starych saniach.

– Nasz Bartuś remontuje, nakupił gruntów, bedzie syćko odnawiał – mówi Jasiek Kuruc, gospodarz bukowiński.

A w niedzielę na sumie państwo Kramarzowie chrzczą swoje bliźniaki: Karolinę Magdalenę i Wojciecha Jana. Rodzice, chrzestni i rodzina – wszyscy są w strojach góralskich.

A jak po mszy huknęły skrzypki Koszarka i muzyków tutejszych i z okolicznych wsi – Szaflar, Leśnicy Gronia – to niejednemu łza się w oku zakręciła.

W listopadzie w Bukowinie mimo pięknej pogody było pustawo. Na Klinie stoiska z oscypkami, filcowymi kapciami i wełnianymi skarpetkami czekały na klientów. Knajpy pozamykane. Nie działała także Terma, otwarty w zeszłym roku ogromny zespół basenów z wodą ze źródeł termalnych.

Sezon zaczyna się razem ze śniegiem, a na Boże Narodzenie nie będzie tu ani jednego wolnego miejsca. Do niespełna trzytysięcznej wsi przyjeżdża kilkanaście tysięcy turystów. Zapełniają się pensjonaty, ulicą Kościuszki płynie sznur terenówek. Wcześniej, póki trwał sezon budowlany, jeździły betoniarki. Z drewna już mało kto tu buduje. Z pustaków, cegły i betonu jest taniej i szybciej.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy