Kiedy Barack Obama mówi o groźbie terroryzmu nuklearnego, odsłania zaledwie połowę problemu: techniczny potencjał produkcji narzędzi zniszczenia. Prezydent USA zapomina jednak o drugiej stronie medalu – mentalnej predyspozycji człowieka do destrukcji i autodestrukcji, do wysadzenia w powietrze dzielnicy lub nawet całego miasta bez mrugnięcia okiem.
„Jest tylko jeden, naprawdę poważny problem filozoficzny – to samobójstwo”, oznajmia na wstępie „Mitu Syzyfa” Albert Camus.
W dobie mnożących się terrorystycznych zamachów samobójczych problemem globalnym staje się irracjonalna logika prowadząca do uczynienia z siebie bomby – żywej torpedy, kamikadze.
Nie sądźmy, że zjawisko jest zupełnie nowe. Przypomnijmy postać Ewestilii Rogozinkowej, młodej 21-letniej kobiety, która z
13 funtami nitrogliceryny na brzuchu przedostała się do pilnie strzeżonej dzielnicy. Nie należała ani do Hamasu, ani do Tamilskich Tygrysów. Opisane zdarzenie miało miejsce w 1907 roku w Sankt Petersburgu, a Rogozinkowa była socjalistką – rewolucjonistką, jedną z tysięcy gotowych na najwyższą ofiarę w imię idei rewolucji. „Jeśli chcemy wykosić wszystko, nie możemy oszczędzać własnych nóg”, głosi nihilistyczny bohater powieści „Ojcowie i dzieci” Turgieniewa – Eugeniusz Wasiliewicz Bazarow.
Zadaję śmierć innym i zabijam siebie. Postawienie na jednej szali zabójstwa i samobójstwa jest charakterystyczne dla problemu radykalnej przemocy we współczesnym wydaniu. Mało istotny pozostaje powód zbrodni, czy zbrodniarz samobójca występuje w obronie tej lub innej religii, interesu zbiorowego bądź też dla prywatnej zemsty. Aksjomat bojownika pozostaje ten sam: jestem gotowy do złożenia ofiary z siebie, poświęcić zatem mogę także i bliźniego. W ten sposób terroryzm urasta do rangi mistyki, absolutnego zawładnięcia sobą, „ekstazy wiodącej do upadku”, stwierdza Czen, jeden z bohaterów „Doli człowieczej”, w której Malraux jak echo wraca do twórczości Dostojewskiego.