[srodtytul]Były zoologiczny antykomunista[/srodtytul]
Jest przeciwko in vitro, przeciw aborcji. Nie ma nic przeciw nauczaniu religii w szkołach. Ale krytykuje Kościół za silne zaangażowanie polityczne: – Nie widzi pan tego? Jest ogromne! Nie słyszał pan, co mówili księża podczas kampanii? To zaangażowanie było poważnym „grzechem” Kościoła.
Z głębokim przekonaniem powtarza, że polityka jest służbą publiczną.
– W polskiej polityce chodzi o to, by odbudować państwo po katastrofie komunizmu. I zbudować jego silną pozycję w Europie – mówi.
– Jest pan antykomunistą?
– Kiedy był komunizm, byłem, można by powiedzieć, nawet zoologicznym antykomunistą. Na szczęście już nie muszę nim być. Nie jestem dziś obsesyjnym antypostkomunistą.
Jego ojciec w Wielkiej Brytanii był osobistym sekretarzem Tomasza Arciszewskiego, premiera polskiego rządu na uchodźstwie. Jacek Rostowski został wychowany w duchu wielkiej miłości i szacunku dla II Rzeczypospolitej.
Zna wielu ludzi związanych z opozycją. Wielu, z którymi dziś zapewne zupełnie nie jest mu po drodze. Jednym z nich jest słynny działacz Wolnych Związków Zawodowych, dziś w radykalnej opozycji wobec obecnego rządu, Krzysztof Wyszkowski.
[wyimek]Współpracownicy ministra Jacka Rostowskiego mówią, że próbuje on nie popełnić błędów Leszka Balcerowicza, który poświęcił swoją partię, żeby reformować kraj[/wyimek]
– Poznałem Jacka przez środowisko Joasi Jaraczewskiej (dzisiaj Onyszkiewicz), która w 1977 przywiozła mi do Gdańska pierwszy powielacz – opowiada Wyszkowski. – To uroczy, przemiły, kulturalny, życzliwy człowiek, który bardzo nam pomagał w ciężkich czasach. Całym sobą popierał „Solidarność”. W jego mieszkaniu w centrum Londynu po 13 grudnia praktycznie działało biuro „Solidarności”.
Teraz są po dwóch stronach barykady, nie widują się. Ale na obchodach 25-lecia „Solidarności”, kiedy na sali siedział cały warszawski „salon”, niecierpiący takich osób jak Wyszkowski, Rostowski wstał, przeszedł pół sali i serdecznie przywitał się z Wyszkowskim.
– Pokazał prawdziwą szkołę angielskiej odwagi cywilnej i kultury osobistej – komentuje dziś Wyszkowski.
Rostowski do dziś mówi z szacunkiem np. o Leszku Moczulskim. Przyjaźni się z Joanną Kluzik-Rostkowską.
– Poznaliśmy się w 1989 roku, kiedy pojawił się z Krzysztofem Wyszkowskim – mówi posłanka PiS. – Od 2007 roku obserwuję go w Sejmie. On był trochę jak dziecko we mgle. Doświadczenie polityki brytyjskiej chce przekładać na grunt polski. Dla niego świat walki z trybuny sejmowej i świat kuluarów to dwie różne rzeczywistości. On nie rozumie, że u nas ludzie traktują politykę niezwykle emocjonalnie. Z trybuny mówi ostro, nasi ludzie niejednokrotnie czuli się obrażeni. Nawet Zytę Gilowską wyprowadzał z równowagi. A on nie zdawał sobie sprawy, że w kuluarach ludzie dalej są rozemocjonowani. On widzi tylko to, co jest na wierzchu, a nie czuje emocji pod spodem. Bo nie było go tu cały czas. Nie rozumie, że toczy się bratobójcza wojna ludzi z tego samego obozu – tłumaczy Kluzik-Rostkowska.
I opowiada o charakterystycznym zdarzeniu z Sejmu.
– Kiedyś jechał po nas ostro z trybuny sejmowej. Atakował tak, że zęby mu zgrzytały. Po czym poszedł do Hawełki (sejmowa restauracja – przyp. I.J.), ja tam siedziałam w otoczeniu posłów PiS, a on podchodzi i serdecznie mnie ściska. Zaległa cisza. Ja mu mówię: „Jacek, przesadziłeś”, a on kompletnie nie rozumiał, o co chodzi. Dla niego polityka to jedno, a prywatność to co innego.
[srodtytul]Ludzie jak Google[/srodtytul]
Osoby, które pracują lub pracowały z Rostowskim, mówią o nim jak najlepiej. Podkreślają, ze długo waży każdą decyzję. Elżbieta Suchocka-Roguska, osoba, która na wysokim stanowisku w resorcie poznała z bliska wielu ministrów, dziś już poza resortem, mówi:
– Jest bardzo wyważony, dużo bardziej od Zyty Gilowskiej. Ma analityczny umysł, sprawdza wiele danych, jest bardzo wymagający i trudny. Równie dociekliwy był chyba tylko Marek Borowski.
Inna osoba z ministerstwa: – Zanim podejmie jakąkolwiek decyzję, zbiera informacje, wypytuje ludzi o najdrobniejsze szczegóły. Traktuje ludzi jak Google. Wrzuca pytanie i wyciąga jak najwięcej odpowiedzi. Nie przepada za pracą w stresie, za podejmowaniem decyzji w pośpiechu, pod presją. Ale bardzo lubi sprawdzać, czy opinie powielane przez większość mają związek z rzeczywistością. Lubi obalać obiegowe opinie. Uwielbia pokazywać, jak bardzo zadłużone są inne kraje i jak na ich tle wygląda Polska. Potrafi zmienić zdanie, gdy ktoś go przekona.
Zwykle jednak broni swoich racji. Jest w nieustannym sporze z Michałem Bonim, który – jak mówią osoby z otoczenia Rostowskiego – popiera projekty, na które trzeba wydawać wielkie pieniądze.
Kiedyś wspólnie z Donaldem Tuskiem maglowali ministra obrony Bogdana Klicha, który bronił się przed pozbyciem się hoteli wojskowych. Tłumaczył, że dobrze, by resort miał nad nimi pieczę. Wojskowi mogą zawsze w nich nocować i mają zniżki. Jakie zniżki? Klich nie wiedział. Rostowski nie chciał go przyciskać, ale Tusk kazał Klichowi sprawdzić, jak duże są te zniżki. Minister wrócił i powiedział, że 5 procent. – I co dalej, chce pan bronić tych hoteli? – padło pytanie.
Zwykle rozmawia bardzo spokojnie. Podczas mojej długiej rozmowy z ministrem w jego gabinecie odpowiada na pytania powoli, zastanawia się nad każdym słowem. Aż do momentu, kiedy przytaczam zarzuty o pasywność rządu, stratę czasu i marnowanie szans. Jacek Rostowski zaczyna wtedy mówić z pasją. Rozpala się w nim ogień wychowanego w brytyjskich szkołach polemisty:
– Polityka to poważna rzecz. I ja ją bardzo poważnie traktuję. Trzeba robić te rzeczy, które są możliwe! – mówi z błyskiem w oku. Przekonuje, że można robić tylko to, co da się przeprowadzić przez parlament.
– Do niedawna mieliśmy pewność, że każdą poważną reformę strukturalną zablokuje prezydent Lech Kaczyński – powtarza jak mantrę główny „przekaz” Platformy. Ale wydaje się do tego przekonany. – Nie można zaprzątać ludziom głów nawet dobrymi pomysłami, których i tak nie jesteśmy w stanie zrealizować. Nie można się ustawiać na z góry przegranych pozycjach – uzasadnia politykę rządu. Przez jednych określanych jako kunktatorska i PR-owska, przez niego jako racjonalna i konsekwentna.
[srodtytul]Niczym piarowiec, niczym Lepper[/srodtytul]
Opozycja zwykle ocenia go tak, jak były poseł PSL Zbigniew Kuźmiuk w swoim blogu: „Znacznie lepiej byłoby i dla ministra, i dla finansów publicznych, gdyby wyjął z szuflad te dawno już zapowiadane projekty ustaw mające uzdrawiać finanse publiczne, których do tej pory nie składał tylko z tego powodu, że miał je wetować prezydent Lech Kaczyński. Istnieje jednak poważna obawa, że tych projektów zwyczajnie nie ma, bo minister Rostowski bardziej do tej pory zajmował się polityką, kampanią wyborczą, atakowaniem opozycji niż merytoryczną pracą w swym resorcie”.
Z ministerstwa odszedł jego dobry znajomy z Londynu profesor Stanisław Gomułka zawiedziony brakiem reform. Niejedyny to ekonomista, który narzeka na pasywność rządu.
– Nie rozumiem, co się stało z Jackiem – mówi Krzysztof Rybiński, brylujący w mediach profesor ekonomii. – Znamy się od wielu lat, przegadaliśmy wiele godzin. Kiedyś razem pracowaliśmy nad propozycjami reform. Zawsze był intelektualnie zaangażowany w reformowanie gospodarki. Kiedy trafił do Ministerstwa Finansów, w to miejsce, które daje takie wielkie możliwości działania, pomyślałem, że wreszcie plany przekuje w działania. Ale się bardzo zawiodłem. Ekonomista Jan Vincent Rostowski zamienił się w polityka Jana Vincenta Rostowskiego. Polityka, który nie reformuje, który uprawia PR, a z NBP umie walczyć w stylu Andrzeja Leppera. Nie rozumiem, jak ktoś tak inteligentny, tak błyskotliwy nagle zaczął myśleć wyłącznie w kategoriach najbliższych wyborów. Od ministra finansów powinniśmy wymagać więcej. Rostowski uprawia dziś politykę, która dla kraju jest zła – mówi. Podobne opinie, może nie tak radykalnie sformułowane, powtarza wielu ekspertów.
Ale Rostowski jest przekonany, że dziś tak trzeba działać. Jak mówią jego współpracownicy, próbuje nie popełnić błędów Balcerowicza, który poświęcił swoją partię, żeby reformować kraj. A on chce wyciągnąć z tego lekcję i szuka kompromisu między ekonomią i polityką. Boi się, żeby nie pójść za daleko.
Rostowski podkreśla jednak, że bardzo ceni Balcerowicza.
– Na początku lat 90. przyjeżdżali ekonomiści ze świata i tłumaczyli, że reformy trzeba przeprowadzać powoli i konsekwentnie. Wtedy nie mieli racji. Wtedy potrzebna była rewolucja, bo byliśmy w sytuacji wyjątkowej. Ale dzisiaj już tak nie jest! Teraz żyjemy w normalnym kraju w normalnych czasach i potrzebne nam są stopniowe, ale konsekwentne reformy. My teraz przeprowadzamy projekt realny. Musimy stopniowo, ale raz na zawsze, poprawić sytuację w służbie zdrowia, systemie emerytalno-rentowym, edukacji i szkolnictwie wyższym. Żeby to zrobić, musimy działać tak, by utrzymać władzę i rozwiązać te problemy ostatecznie, a nie na chwilę, by w następnej kadencji ktoś to odwrócił. Dlatego uważam, że Platforma powinna rządzić kolejne cztery lata.
Co by chciał uzyskać, gdyby nie było żadnych oporów politycznych?
– Podatek liniowy i demograficznie skuteczną ulgę prorodzinną, która byłaby realną zachętą do tego, by ludzie mieli więcej dzieci.
[srodtytul]Są tylko niemoralne porażki[/srodtytul]
W obecnej sytuacji marzeń raczej nie zrealizuje. Choć jego pozycja w rządzie i otoczeniu premiera jest bardzo mocna i stabilna. Co ciekawe– nie ma żadnego zaplecza politycznego i nikt nie słyszał o tym, by się starał zbudować sobie jakąś silną pozycję w partii. Nie wstawia swoich ludzi na ważne stanowiska.
– Ma autonomiczną pozycję. Nie jest typowym graczem na polskiej scenie, nie jest typowym graczem w Platformie. Został wynajęty do gry z tą drużyną i z nią gra. Ale w przeciwieństwie do wielu polityków – on nic nie musi. Ma dokąd odejść – mówi Łukasz Warzecha.
Co zaskakuje – to, że przy tak autonomicznej pozycji Jan Vincent Rostowski, znany niegdyś miłośnik reform, teraz jest tak ostrożny, jak mówią jedni, albo pasywny – jak chcą inni. On sam powtarza, że uczestniczy w projekcie obliczonym na dwie – trzy kadencje, który ma realizować zmiany powoli, ale konsekwentnie. Nie zamierza rzucać się na wielkie, piękne sprawy, które mogą być przegrane. Powtarza, że jest realistą. I że nie ma żadnego sensu bić się o z góry przegrane sprawy.
– Wie pan, nie ma czegoś takiego jak moralne zwycięstwa. Są tylko niemoralne porażki – mówi.