Kłopot obozu Mazowieckiego z Wałęsą polegał jednak nie tylko na pułapce własnych uprzedzeń. To prawda, był on obciążeniem także i dla wielu swoich politycznych sojuszników. Tak naprawdę tylko nieliczni, jak Piotr Wierzbicki w egzaltowanej książeczce „Bitwa o Wałęsę”, uczynili z niego przedmiot realnego uwielbienia. Ale miliony zwykłych ludzi za tymi dziwactwami i bełkotliwymi, a nawet niepokojącymi wypowiedziami, widzieli wciąż dawnego przywódcę „Solidarności”. Także i wielu inteligentów, ba intelektualistów. Choć obóz Mazowieckiego starał się wytworzyć wrażenie, że cała elita jest z nim, jeszcze dziś zdumiewają długie listy profesorów i artystów ogłaszających poparcie dla Lecha. Niektóre nazwiska prowokują dziś do dodatkowej refleksji. Bo jeśli Marek Safjan, późniejszy prezes Trybunału Konstytucyjnego, zgłosił w 1990 roku swój akces do obozu populistów i wrogów demokracji, jak czuł się w latach 2005 – 2007, piętnując w ten sam sposób innych.
Nigdy potem obóz tak bardzo antyestablishmentowy, odwołujący się do tylu różnych frustracji i kontestacji, tak jednolicie zwalczany przez media, nie był tak silny. To poczucie siły wywodziło się tyleż z ekspansywnej osobowości kandydata, co z logiki historii. Choćby z remanentów po dziwnym okrągłostołowym przełomie 1989 roku.
„Tłum ludzi wnosił Wałęsę na scenę na rękach. Ludzie mieli w oczach ten rodzaj entuzjazmu, którego zabrakło w roku 1989. Wystąpienie Wałęsy było pełne patosu i nadmiernej pewności siebie. Ale to nie miało znaczenia. Wtedy przez moment nawiedziła mnie melancholijna myśl – czy aby na pewno jestem po słusznej stronie? Dlaczego ci ludzie są tacy radośni? To myślałem ja – szef sztabu Mazowieckiego w Krakowie” – wspominał po latach w swoim „Alfabecie” wiec Wałęsy na krakowskim Rynku Jan Rokita. Przy całym uwzględnieniu proporcji autor niniejszego tekstu, wtedy członek warszawskiego komitetu Mazowieckiego, miał podobne odczucia.
25 listopada 1990 roku Wałęsa rozgromił Mazowieckiego, który przegrał nawet ze Stanem Tymińskim, milionerem przybłędą o niejasnych celach i mętnym zapleczu. Dwa tygodnie później elektryk z Gdańska wziął już całą pulę, chociaż nie dostał 80 procent nawet w drugiej turze. A zapowiadał chełpliwie, że dostanie w pierwszej.
Gdy czyta się dziś streszczenia jego kampanijnych wystąpień, uderza ślizganie się po tematach, ogólniki typu: „trzeba sprawiedliwie dzielić tę biedę”, sprowadzanie poważnych dylematów do plebejskich pogaduszek oraz podlizywanie się wyborcom (– Holoubki, Wajdowie byli świetni w okresie obalania komuny, ale trzeba dopuścić was – powiedział w Łodzi), choć także i przestrogi przed wiarą w cuda, często wypowiadane na jednym oddechu.
To pozwoliło mu skupić najrozmaitszych zwolenników: od wierzących w szybszą od Balcerowiczowskiej prywatyzację liberałów po zwolenników państwa socjalnego i związkowców zaniepokojonych twardym monetarnym kursem. Był za to piętnowany przez obóz Mazowieckiego. „Oni się boją, że przyjdzie lewica i sprywatyzuje” – dworował sobie z niespójności programowych wałęsowców Jacek Kuroń. Choć tak naprawdę obóz rządowy też był zlepkiem najróżniejszych pomysłów i programów. Tyle że powtarzał w gruncie rzeczy o wszystkim: wolniej.
[srodtytul]Widmo nomenklatury[/srodtytul]
Gdy jednak szukać czegoś, co nadawałoby hałaśliwej „wojnie na górze” jakiś sens, warto zauważyć scenkę podpatrzoną przez reportera „Tysola”. Oto na wiecu Wałęsy na warszawskiej Politechnice występuje zawodowy żołnierz. „Mazowiecki twierdzi, że w wojsku dokonano wielkich zmian. To bzdura, armia jest wciąż niewiarygodna w oczach społeczeństwa” – woła, wywołując owacje. Ta suma rozmaitych rewindykacji związanych z reliktami i niesprawiedliwościami komunizmu tworzyła całość – chaotyczną, ale w sumie czytelną.
Adam Michnik żądał, aby mu wytłumaczono, jakie winy w demokracji ciążą na Jaruzelskim, a jakie na tak zwanej nomenklaturze. A przecież nie trzeba było nawet czytać sensacyjnych reportaży w „Tysolu”, aby wiedzieć, że istniało coś takiego jak interesy nomenklatury, jej powiązania, kontakty. Wystarczyło przeczytać pewien artykuł w „Wyborczej” – we wrześniu 1989 roku jej autor Jerzy Szperkowicz przyznawał: tak, nomenklatura istnieje i ma się dobrze. „Odrazę budzi szarogęszenie się i bezkarność tych, co zrujnowali kraj i dalej mają żyć w dostatku i pysze”. Ale dodawał: „W polityce rzadko jednak udaje się osiągnąć coś za nic”.
Przyspieszenie z jego wiarą w oczyszczającą siłę demokracji, z jego magią i nawet demagogią, próbowało przełamać ten imperatyw. Sam Wałęsa szybko ten program porzuci. W 1995 roku, po latach nieudanej prezydentury, przyzna, że nawet nie czytał programu napisanego dla niego w pierwszej kampanii przez prawicowych doradców. Ale napięcie między tymi, którzy chcą „wolniej”, i tymi, którzy krzyczą: „szybciej”, pozostanie esencją wielu politycznych sporów w Polsce. Dlatego warto studiować tamtą kampanię. To matka założycielka.