Polacy – po goldhagenowsku niemal – wyssali tu wszyscy antysemityzm z mlekiem matki… Ale jacy to »wszyscy«? Na pewno nie tacy, z którymi »kulturalni« teatralni widzowie mogliby się utożsamić. »Nasza-Klasa« to nie ich klasa. Ot, chamy z »Polski C«, ciemny motłoch, tłuszcza… Tadeusz Słobodzianek napisał, a Ondrej Spisak wyreżyserował przedstawienie bezpieczne, wręcz środowiskowe. Dla kapituły nagrody Nike, dla czołówki redaktorów »Gazety Wyborczej« czy »Polityki« i ich najwierniejszych czytelników. Dla liberalnej mieszczańskiej elity”. Te słowa pochodzą z recenzji Witolda Mrozka zamieszczonej na portalu Krytykapolityczna.pl, uważanym za lewicowy. Przynajmniej do niedawna, bo, jak można wnosić z niedawnego wywiadu Agaty Bielik-Robson, co najmniej w połowie jest on już opanowany przez wyborców Kaczyńskiego.
Sztuka Tadeusza Słobodzianka niespecjalnie mnie ciekawi. Spodziewam się po niej mniej więcej tyle co po utworze nagrodzonym w konkursie na dramat o Leninie, i to, znając środowisko stojące za Nike, nawet nie nagrodą główną, tylko wyróżnieniem specjalnym Głównego Zarządu Politycznego LWP za wybitne walory ideowo-polityczne. Natomiast z pewnym zaciekawieniem śledzę recepcję dramatu. Oczywiście, nie myślę tu o czołobitnej recenzji w „Gazecie Wyborczej”, interesującej tylko przez kuriozalną tezę, iż zbrodnia w Jedwabnem stanowiła kulminacyjny punkt całej polskiej historii; oczywiście zbrodnia nie rzeczywista, ale taka, jaką ją zmyślił Jan Tomasz Gross, bo przecież jego książka jest manipulacją, świadomą, jak sądzę, i bardzo grubą, o czym pisałem gdzie indziej. Ciekawe w recepcji sztuki Słobodzianka jest to, że w recenzjach i komentarzach bodaj po raz pierwszy zauważono na taką skalę rzecz opisaną w cytowanym wyżej fragmencie.
Nie wiem oczywiście, na ile uwagi Witolda Mrozka celne są w odniesieniu do dramatu, którego na razie nie znam i nie zapowiada się, żebym poznał prędko. Uważam natomiast, że wskazał on główną cechę czegoś, co zachwalane jest przez krytyków i recenzentów wymienionych przez niego tytułów prasowych i jako takie kupowane w kręgu „liberalnej elity” jako szczytowe osiągnięcia „literatury III RP” (skoro wspomniani tu krytycy i recenzenci ukuli szydercze w założeniu pojęcie „literatury IV RP”, to sami przyznają, że jest i coś takiego, jak literatura „trzeciej”). Cechę zarazem najbardziej dla niej charakterystyczną, jak i tę właśnie, która powoduje, że zbudowana przez – traktując za Mrozkiem te tytuły symbolicznie – „Wyborczą” i „Politykę” hierarchia literacka jest hierarchią miernoty, słabizny i kompletnej pustki.
Owoż jest to właśnie twórczość zaspokajająca specyficzną potrzebę przeżywania przez „liberalną mieszczańską elitę” wyższości nad resztą Polaków i obcości względem „starszych, gorzej wykształconych i z mniejszych ośrodków”. Jest to twórczość zasadniczo o „onych”. Oni, nie my. Oni są „gnojem” i „nie obsługują Żydówek”, oni są antysemiccy, nietolerancyjni, ciemni, zaściankowi. Oni. Co za szczęście, że nie my. Każdy pretekst jest dobry, żeby się po nich przejechać i utwierdzić w dobrym samopoczuciu, że my, ludzie na pewnym poziomie, nie mamy z „nimi” nic wspólnego. Może być karykaturalna historia wiejskiego wesela, może być political fiction o niby-Lepperze u władzy, a nawet francuska staroć o „Królu Ubu”, w której wszak o Polskę chodziło dokładnie w tym samym stopniu co w „Boracie” o Kazachstan.
Rzecz byłaby może mniej żałosna, gdyby owo pokupne w pewnych sferach miotanie gromów na „Polaków B” nie stroiło się w odwagę „bolesnych rozliczeń z narodowymi wadami”. Równie dobrze można by mówić, że „Żyd Suss” był filmem, w którym Niemcy rozliczali się ze swoją historią. Z tą może różnicą, że propagandowy film Goebbelsa był warsztatowo sprawniejszy niż przeciętna produkcja twórców kultury III RP. Zresztą szkoda dyskusji, żaden warsztat i tak ich nie uratuje. Sztuka o „onych” nigdy nie będzie dobra, choćby honorowano jej autorów nie wiedzieć iloma nagrodami i orderami.