Nikt przy zdrowych zmysłach nie podważa konieczności obrony przed terroryzmem. Terroryści są źli – jeśli mam do wyboru zabić ich albo zginąć, to wybieram to pierwsze, tym bardziej że zabijaniem nie zajmę się ja, tylko wyspecjalizowani i opłacani przeze mnie wysłannicy państwa. Co więcej, aby nie groziło mi to drugie, gotów jestem poświęcić kawałek swojej wolności. Jednak moja zgoda traktowana jest przez państwo jako bilet w jedną stronę. Na przykład mało kto zastanawia się dziś, jak okrutnym pogwałceniem sfery prywatności jest sposób traktowania pasażerów na lotniskach. Przyjmujemy to bez zadawania zbędnych pytań, bo nam się nie chce ich zadawać albo dlatego, że terrorystów boimy się bardziej niż przemocy państwa.
Jednak stosowany od niedawna system rentgenowskiego prześwietlania ludzi jest niebywałym aktem agresji wobec obywatela, tym bardziej przerażającym, że większość z nas potulnie się na niego godzi dla świętego spokoju. Piszę „większość”, a nie wszyscy, bo jednak rodzi się ruch ochrony sfery prywatności ludzi. Od niedawna amerykańskie media pełne są historii z gatunku horroru, które pokazują kierunek, w którym zmierzamy. Mężczyźnie z rakiem pęcherza (odmówił poddania się skanowi) ochroniarz podczas kontroli osobistej rozdarł plastikowy worek na mocz. Kilkuletniemu chłopcu ochrona kazała zdjąć koszulę, obnażając go w obecności współpasażerów i ojca pozbawionego prawa do sprzeciwu. Te historie i podobne można obejrzeć w serwisie YouTube, wspomina o nich Partia Herbaciana, liberalno-konserwatywna grupa społeczna, która wielu Amerykanom odkrywa niewygodną prawdę o tym, jak bardzo ich prywatne życie zostaje zdominowane przez państwo.
Państwo, i nie tylko. Firma Google wysyła na ulicę swoje samochody wyposażone w kamery, które rejestrują wszystko, co się rusza i stoi. To są obrazy z twojej ulicy, twojego podwórka, twojego parkingu, twojego ogrodu, a jeśli odsłonisz firankę i kamera wejdzie na chwilę do kuchni, to też z kuchni. Zwykła mapa w zupełności wystarcza większości ludzi na świecie, Google jednak chce, żeby nasza wolność obejmowała również prawo do oglądania innych ludzi, również takich, którzy sobie tego nie życzą.
Szef firmy Google Eric Schmidt zapytany, co powinna zrobić osoba, która nie życzy sobie zostać uwieczniona na zdjęciach Street View, odparł: – Niech się przeprowadzi. Później Schmidt wyjaśnił, że chodziło o dowcip. Jednak nie wszyscy podzielają jego poczucie humoru. Sprawa jest trudna, bo uzmysłowienie sobie, że Google nie jest wyłącznie ani nawet przede wszystkim „siłą dobra i wolności” na świecie, wymaga jednak pewnej wyobraźni. Prawie wszyscy korzystamy z Google’a, dla swoich użytkowników firma pozostaje przydatnym źródłem wiedzy. Łączy nas z ludźmi, których szukamy, na których nam zależy.
Jednak Google istnieje dzięki temu, że sprzedaje swoich użytkowników firmom, które reklamują się na jego stronach. Większości ludzi korzystających z Internetu ciągle umyka oczywisty fakt: gdy znajdujemy się na stronach Google’a, Facebooka czy w Twitterze, nie jesteśmy obywatelami korzystającymi z usług publicznych ani klientami, których życzenia są rozkazem dla właściciela sklepu. Jesteśmy produktami, które sprzedawane są prawdziwym klientom – firmom w pakietach reklamowych. Wszystko, co zostawiamy na Facebooku, staje się własnością Marka Zuckerberga – dla nas pozostaje iluzja posiadania „znajomych” liczonych na setki, których możemy zanudzać szczegółami naszego prywatnego życia.