Ciekawsze jest inne pytanie: na ile ze złych skutków owego „wynagradzania” zdawał sobie sprawę Jarosław? Polityk biegły w taktycznych dryblingach. Podobno zachęcał chwilami brata do stawania na własnych nogach, ale zwyczaju nieustannego przytakiwania u niego nie wyplenił. Może nie zrobił tego – to już byłaby kwadratura koła – też w ramach „wynagradzania”. Pewne jest, że ustąpił mu w paru momentach. I że były to momenty decydujące o obliczu PiS i samych braci Kaczyńskich pojmowanych jak jedna polityczna firma.
[srodtytul]Hamulcowy i przyspieszacz[/srodtytul]
Oto rok 2002. Lech Kaczyński jest symbolem nowego ugrupowania, ale kierowanie partią zostawia bratu. Jak sam powtarza, nie lubi partyjnych nasiadówek ani intryg. Niemniej boi się skrętu PiS w prawo, z niepokojem obserwuje napływ do niego dawnych ZChN-owców.
Przed wyborami samorządowymi przychodzi na obrady Komitetu Politycznego (w którym normalnie uczestniczył rzadko), aby przeforsować krążący od dawna pomysł: wyborczą koalicję PO – PiS. Udaje mu się to, przy opozycji takich ludzi jak Marek Jurek i ambiwalencji brata. Koalicja nie jest eksperymentem do końca udanym. Obie partie dostają razem mniej niż dostały oddzielnie przed rokiem w wyborach sejmowych. Ale decyzja wpływa na centrowe oblicze PiS. I przesądza o kursie na koalicję rządową w 2005.
Kolejna udana interwencja Lecha Kaczyńskiego, mniejszego już kalibru, to złagodzenie radykalnej ustawy lustracyjnej przygotowywanej w Sejmie w latach 2006 – 2007. Ta historia przyniosła serię qui pro quo. Jarosław Kaczyński, znając niechętne nastawienie brata wobec całkowitego ujawnienia akt, pozwolił grupie młodych polityków ze swojej partii przygotować twardszą wersję, ale sam się nie wypowiadał. A potem zmusił partię do przyjęcia prezydenckiej nowelizacji. Ludziom ze swego otoczenia powtarzał, że brat jest omotany przez takich ludzi, jak Bogdan Borusewicz czy Zbigniew Romaszewski.
W rzeczywistości Lech wyrażał własne najgłębsze przekonania. Choć szybko zburzył ewentualne polityczne korzyści, jakie mogły wyniknąć ze złagodzenia ustawy – gwałtownym oświadczeniem na spotkaniu z profesurą, że nie można być przeciw lustracji i pozostawać inteligentem. Bo chciał towarzyszyć bojom brata.
Może najbardziej kluczowe było włączenie się Lecha Kaczyńskiego w ostrą debatę nad losem traktatu lizbońskiego – wiosną 2008 roku. Choć wynegocjowali go obaj bracia, Jarosław zaczął się obawiać braku zabezpieczeń ewentualnego polskiego weta wobec unijnych decyzji, a podejmując w Sejmie walkę o takie zabezpieczenia, kokietował „radiomaryjne” skrzydło własnej partii. Lech początkowo uległ tej taktyce. Zgodził się nawet, aby to Jacek Kurski przygotował telewizyjną oprawę jego orędzia – z eurosceptycznymi i antyniemieckimi akcentami. Potem zmienił front, wynegocjował z Donaldem Tuskiem przy paru butelkach czerwonego wina rezygnację z referendum i poparł traktat w wystąpieniu na forum Sejmu. PiS nie znalazło się po stronie antyeuropejskiej mniejszości.
Lech Kaczyński nie pozwolił partii brata stoczyć się na pozycje, jak to wyraził jeden z zaniepokojonych posłów tej partii, nowego LPR. Zaangażowany w politykę wschodnią przypominał, że Niemcy są mu potrzebne, aby przeforsować wciągnięcie Gruzji do NATO. Ale cała sprawa miała jeszcze inny wymiar. Zaniepokojeni spin doktorzy przekonali Lecha Kaczyńskiego, że to Zbigniew Ziobro z Jackiem Kurskim popychają prezesa PiS do klęski, dybiąc na jego stanowisko. Tego nie trzeba było prezydentowi dwa razy powtarzać.
Przecież to on wpłynął dwa lata wcześniej na inną zmianę. Przygotował dymisję premiera Kazimierza Marcinkiewicza, którego nie mógł ścierpieć na miejscu należnym jednej tylko osobie – jego bratu. W ten sposób zaważył z kolei na ewolucji PiS w prawo – miękki wizerunek Marcinkiewicza trochę tę zmianę opóźniał. Ale tu chodziło o jedno. O władzę „należną Jarkowi”.
Z tych samych powodów Lech Kaczyński nie sprzeciwiał się koalicji PiS z LPR i Samoobroną, choć jego, lewicującego żoliborskiego inteligenta, serce musiało boleć bardziej niż oswajającego się z religijnością a la Radio Maryja Jarosława. – Bo to nieprawda, że Jarek zawsze był radykałem, a Lech zawsze hamulcowym. Zmieniali się rolami, a tak naprawdę byli jedną całością. Pracowali jak wspólny mechanizm – relacjonuje jeden z najbliższych zmarłemu prezydentowi dawnych ministrów.
[srodtytul]Okno na świat[/srodtytul]
Niepoświęcający się dla Lecha tak boleśnie jak on, który naginał całą swoją prezydenturę, Jarosław Kaczyński pozwalał jednak bratu rozwinąć skrzydła w jednej dziedzinie: interwencji personalnych. Niektóre były efektem gier o fatalnych dla całego obozu skutkach. To Lech Kaczyński podgryzał pracowicie pozycję szefa MSWiA Ludwika Dorna, z jego punktu widzenia „zbędnego trzeciego bliźniaka”, który na dokładkę opierał się jego personalnym rekomendacjom, choćby w Biurze Ochrony Rządu. To on, pozornie odizolowany od rzeczywistości w pałacu, próbował grać z różnym powodzeniem swoimi ludźmi w spółkach Skarbu Państwa czy w telewizji.
A równocześnie ten sam Lech Kaczyński odgrywał wobec okopanego w partyjnych okopach brata rolę swoistego „okna na świat”.
Zawsze był bardziej towarzyski. Jeszcze w liceum garnął się do tak zwanych walterowców – jak tłumaczył brat, bo lubił się spotykać z ludźmi. W latach 70. miał na gdańskiej uczelni wielu przyjaciół z PZPR, podczas gdy Jarosław z jedynym przyjaźń zerwał, gdy ten wstąpił do partii. Z podziemia Lech powynosił dobre kontakty z późniejszymi przywódcami Unii Demokratycznej, od których jego brat się izolował. Nawet jego relacje z Donaldem Tuskiem pozostały bardziej skomplikowane. Nie cierpiał go, ale tajał podczas każdego spotkania, przypominał sobie o dawnej zażyłości. Dla Jarosława Kaczyńskiego lider konkurencyjnej partii był tylko odległym wrogiem.
Ten związek ze światem uczynił z Lecha kreatora aktywnej polityki kadrowej – tyleż otwartej, co skażonej błędami. Jako prezes NIK czy prezydent Warszawy poobrastał współpracownikami niemającymi nic wspólnego z PC i PiS, czasem wlokącymi za sobą „ogony” poprzednich układów i zależności: jak Piotr Kownacki, Janusz Pietkiewicz czy architekt Warszawy Michał Borowski. Klucz do Lecha był prosty: wspólne kolacje, spotkania razem z żonami, wyjazdy na wakacje.
Kolejne funkcje wiązały z Lechem grupy osób, z których część powchodziła potem różnymi drogami do PiS. To byli typowi urzędnicy jak Aleksander Szczygło i Elżbieta Kruk albo młodzi intelektualiści na czele z grupą muzealników. Zdarzali się wśród nich dawni ludzie Unii Wolności jak Elżbieta Jakubiak, wielu było bezpartyjnych, czasem też ludzi „znikąd”, jak tajemnicza szara eminencja z ostatniego okresu Małgorzata Bochenek. To Lech, chimeryczny, dominujący, ale ojcowski, pozostawał dla nich punktem odniesienia. I choć od wszystkich żądał uznania prymatu „Jarka“, czasem brał własną pisowskość w nawias. Jak podczas kolacyjek z muzealnikami, gdy ochrzaniał ich, że dotknęli nieostrożną wypowiedzią brata, a potem rozchmurzał się i dawał znać, że tylko musiał coś powiedzieć, ale się nie gniewa.
Drugą stroną owego otwarcia na rzeczywistość była wieloletnia koegzystencja Lecha Kaczyńskiego z prokuratorem z Trójmiasta Januszem Kaczmarkiem pozyskanym podczas pracy w resorcie sprawiedliwości i także traktowanym jako przyjaciel domu. To z nim do rządowego układu w latach 2005 – 2007 przywleczeni zostali niczym wirusy choroby tacy ludzie, jak prezes PZU Jaromir Netzel czy komendant główny policji Konrad Kornatowski. Ile w tym było koncepcji, aby mieć własnych ludzi z jądra starego systemu (prawica zawsze miała kłopot z kadrami wszędzie, a w wymiarze sprawiedliwości szczególnie), a ile zwykłej łatwowierności, trudno powiedzieć. Otwarcie się na świat zewnętrzny zakończyło się w tym przypadku wyjątkowo bolesnym przebudzeniem.
Bardziej nieufny wobec świata zewnętrznego i bardziej stały w wyznaczaniu granic swego zaplecza Jarosław pewnie by się tak nie pomylił. I zarazem bez rozglądającego się na boki brata nie pozyskałby do swojego obozu wielu ludzi naprawdę cennych. Co więcej, po części preferencje ideologiczne, po części charakter kazały impulsywnemu Lechowi nie ufać takim politykom, jak Jacek Kurski czy Zbigniew Ziobro. A nie podpisując aneksu do raportu o likwidacji WSI, prezydent przesądził także o pewnej marginalizacji Antoniego Macierewicza. Fakt, że dziś ci ludzie stają się głównymi twarzami obozu PiS, wynika po części z tego, że nie stało Lecha Kaczyńskiego.
[srodtytul]Granice poświęcenia [/srodtytul]
Lech Kaczyński dzielił się z bratem nie tylko własnymi rozterkami. Miał do końca dziesiątki znajomych, pijał wino z kolegami z podziemia, z lewicowcem Ryszardem Bugajem czy ze znajomymi z uczelni. Bez niego nic już nie będzie w świecie Jarosława takie samo. Można było szydzić, że zmarły prezydent tak mocno odbierał pałac jako złotą klatkę, że zdawał się chwilami nie wytrzymywać trudów urzędowania. Ten jego niepokój, który kazał mu wyprawiać się do okolicznych kawiarni, był w ostateczności często twórczy. Uładzony, zastygły w swojej skorupie (a teraz również w żałobie) Jarosław podobnych potrzeb nie ma. Skazany na wąskie, partyjne otoczenie, przetrzebione z ludzi niezależnych, może nie usłyszeć ostrzegawczych dzwonków.
Pewien bliski Lechowi Kaczyńskiemu człowiek twierdzi, że w ostatnich miesiącach w relacje między braćmi wdawały się napięcia. Ale inni temu przeczą, zapewniają, że było jak zawsze. – Lech miał wobec Jarosława dodatkowy kompleks: poczucie, że wpuścił do jego ekipy Kaczmarka. Ale wniosek był zawsze jeden: trzeba Jarkowi jeszcze bardziej pomagać – opowiada dawny polityk PiS, dziś związany z PJN.
W ostateczności wynagradzanie nigdy się nie skończyło. Jarosław, opowiadając w gronie zaufanych o Lechu, do końca zajmował się jednym. Wykazywaniem, że ten był zawsze podmiotowym politykiem, ważniejszym od niego samego. – To Leszek rozgrywał TKK, to Leszek ustalał najważniejsze sprawy z Wałęsą, nie ja – podkreślał.
Lech starał się za to wykazać, że starokawalerski Jarosław to nie oferma, że równie dzielnie jak on bijał się na podwórku z chłopakami, a w ostatnich latach mknął na skuterze wodnym podczas wypoczynku w Juracie. – Nie dziwcie się, że Jarek jest delikatniejszy ode mnie. Ja przeszedłem związkową szkołę, gdzie i zakląć czasem było trzeba, a on takich sytuacji nie lubi – głosił ten, którego cały świat uważał za brata bardziej miękkiego w rozgrywkach.
Dziś, choć to delikatny problem, ten twardszy może mieć poczucie, że jego brat poświęcał się dla niego częściej. Może nawet odbierać jako ostatni akt takiego poświęcenia fatalny smoleński lot. Uwagi Stefana Niesiołowskiego o Jarosławie, który zaważył na losie słabszego brata, są obrzydliwe. Zabity prezydent nie był kukłą, był samodzielnym mężczyzną wykuwającym własny los. Ale ile trzeba, aby prezes PiS uwierzył w takie twierdzenia? Albo nie wierząc, nasiąkł ich konsekwencjami.
Czy wybrał skuteczną drogę zadośćuczynienia, to jeszcze inna sprawa. Nie ma go kto ostrzec. Lech by to może jednak zrobił, nawet jeśli zbyt delikatnie.