Piotr Zaremba o relacjach między braćmi Kaczyńskimi

Podobno Jarosław Kaczyński zachęcał chwilami brata do stawania na własnych nogach, ale zwyczaju nieustannego przytakiwania u niego nie wyplenił. Pewne jest za to, że ustąpił mu w paru momentach, decydujących o obliczu PiS i samych braci pojmowanych jak jedna polityczna firma

Publikacja: 24.12.2010 00:01

Piotr Zaremba o relacjach między braćmi Kaczyńskimi

Foto: Fotorzepa, Bartłomiej Zborowski Bar Bartłomiej Zborowski

Aby objaśnić obecny twardy polityczny kurs Jarosława Kaczyńskiego, komentatorzy używają różnych tłumaczeń: o konsolidowaniu stałego elektoratu, o szykowaniu się do totalnego zwycięstwa PiS jednym ruchem.

Ale doświadczony polityk PiS znający Kaczyńskiego od dawna mówi prosto: Zmiana kursu urodziła się po prezydenckiej kampanii. Kiedy Jarek poczuł, że zdradził Lecha, że za mało mówił o jego śmierci. Reszta jest pochodną poczucia straty.

[srodtytul]Po prostu strata[/srodtytul]

I mniej istotne, czy, jak chcą jedni, na tę myśl o „zdradzie” naprowadziła prezesa PiS jego wiekowa mama. Czy jak chcą inni, decydujące okazały się perswazje Jacka Kurskiego, Zbigniewa Ziobry, a może i członków tak zwanego Zakonu PC. Mógł go nie naprowadzać nikt. Więź między braćmi okazała się jedną z najtrwalszych emocji polskiej polityki.

Na prezesa PiS spada grad zarzutów o „koniunkturalne wykorzystywanie tragedii”, na przykład gdy na konferencji w Jachrance patronuje założeniu ruchu upamiętniającego zabitego prezydenta. Ale on tak właśnie rozumie uczczenie brata. Uczynił z tego pierwszy punkt każdego swojego programu.

[wyimek]Jarosław może mieć poczucie, że jego brat poświęcał się dla niego częściej. Może nawet odbierać jako ostatni akt takiego poświęcenia fatalny smoleński lot[/wyimek]

Politycznie Kaczyński może więcej na tym ciągłym oglądaniu się w przeszłość stracić. I jest na tyle inteligentnym politykiem, że mógłby to z łatwością zrozumieć. Gdyby był sobą sprzed tragedii. Kimś, kto nie poniósł STRATY. Kto nie powiedział w Smoleńsku: „Ja tu w połowie umarłem”.

Wiele razy opisywano ich relacje. Owe telefony, gdy jeden mówił do drugiego zaledwie kilka słów. Owe konsultacje przy użyciu skrótów i aluzji, niezrozumiałych dla reszty świata. Pewien dawny polityk PC, który obserwował ich na początku lat 90., twierdził, że byli jedynymi znanymi mu ludźmi, którzy potrafili się ze sobą porozumiewać zwróceni do siebie tyłem.

Co do siły więzi – autor niniejszego tekstu był świadkiem sytuacji z roku 2004. Lech Kaczyński jako prezydent Warszawy dał się namówić żonie na udział w balu dziennikarza. Gdy się już pojawił w auli Politechniki Warszawskiej, zasmakował w zabawie, został nawet skłoniony do tańców. Wymknął się jednak około północy. Z żalem powiedział organizatorom, że musi następnego, niedzielnego ranka porozmawiać przez telefon z bratem, który idzie do jakiegoś radia, więc potrzebuje jego rady.

Z Jarosławem było podobnie. Jako premier czasem nie mógł nawet odebrać telefonu od brata, ale dostawał od sekretarek wiadomość – na przykład, że tamten bezpiecznie wylądował podczas zagranicznej podróży. Obaj trochę się tych relacji wstydzili. Wrażliwi na złośliwości świata, kiedy jeden był prezydentem, a drugi premierem unikali jak ognia sytuacji, kiedy mogli być zobaczeni razem. A równocześnie uporczywie wracali, w wywiadach i prywatnie, do tego tematu. Był dla nich punktem wyjścia do trochę autoironicznych, a trochę rzewnych rozważań.

Naturalnie jest jeszcze coś. Ten nowy ton Jarosława Kaczyńskiego (tylko częściowo, bo zapowiedzi ewolucji widać było już po wyborach 2007 roku) nie brzmiałby może aż tak jednoznacznie, gdyby nie brak Lecha przy jego boku.

Wielu obserwatorów bagatelizowało rolę nieżyjącego prezydenta, sprowadzając go do roli człowieka wykreowanego przez brata i całkowicie mu uległego. Tomasz Nałęcz, historyk i polityk lewicy, powiedział kiedyś, że gdyby Lech Kaczyński nie miał brata bliźniaka, byłby lewicującym profesorem prawa pracy z Gdańska zadowolonym z naukowej kariery.

Jest coś w tych uwagach, a jednocześnie nie wyczerpują one tematu. Tłumaczy wieloletni współpracownik obu braci: – To nie był ruch w jedną stronę. Nie tylko Lech ulegał wpływom Jarosława.

I rozwija tę myśl. Jarosław Kaczyński, człowiek bez rodziny, mocno odizolowany od życia, mający niewielu znajomych spoza polityki, stykał się poprzez Lecha, który cały czas kultywował niepolityczne znajomości, z realnym światem. Poprzez niego, jego żonę i córkę, z którymi spotykał się choćby na rodzinnych obiadach w niedzielę. Słyszał od nich o prawdziwym życiu, o nastrojach ludzi, czasem nawet o własnych błędach, o tym, jak źle odebrano „w kraju” jego wystąpienie. Teraz barometru zabrakło. Z wszystkimi konsekwencjami.

Więc nie był tylko cieniem, bywał zwierciadłem. Od początku.?W liceum, jak opowiadał autorowi tego tekstu ich dawny kolega, dziennikarz Marek Maldis, byli nierozróżnialni. Inny ich kolega Lejb Fogelman opowiada o dwóch chłopcach trzymających się razem, którzy mieli niezawodny patent na co groźniejszych rówieśników. Jeden popychał, a drugi przyklękał za wrogiem, tworząc żywą barierę, o którą tamten się przewracał. Zgrane kombo dające poczucie asertywności, nawet jeśli zmieszanej z typową dla bliźniaków nieśmiałością wobec świata.

Ale na studiach ujawniły się różnice. Maciej Łętowski, kolega braci z seminarium profesora Ehrlicha, pamięta Jarosława jako przyszłego rewolucjonistę stawiającego głośno na zajęciach problem ewentualnego upadku komunizmu. „Tak daleko nie szedł żaden z nas, także i Leszek, który był wtedy młodym, miłym, umiarkowanym człowiekiem o lewicowych przekonaniach” – to konkluzja Łętowskiego.

[srodtytul]Duży i Mały Kaczor[/srodtytul]

Lech Kaczyński uznaje wtedy wyraźnie prymat brata, sam lubił po latach opowiadać, jak to tamten dowodził nimi obu podczas manifestacji w Marcu ,68. Ich drogi się rozdzielają – na skutek wyjazdu Lecha do naukowej pracy w Trójmieście. Do opozycji trafiają osobno. Obaj mieli ten sam odruch – jak przystało na ludzi wychowanych w takim duchu, że na dobranoc śpiewali jako dzieci „Jeszcze Polska nie zginęła”. Szybko zaczynają w tej opozycji współdziałać, podsyłać sobie bibułę. Ale są wtedy oddzielni.

Co więcej, w roku 1980 to Lech Kaczyński jako człowiek bliski gdańskim niezależnym związkom trafia do stoczni, to on będzie działaczem „Solidarności” szczebla regionalnego i to on trafi do obozu dla internowanych. Jarosław, pozostający w cieniu doradca, stanie się na kilka lat „mniej ważny”. To brat wciągnie go do TKK, podziemnej władzy „Solidarności”, to brat stanie się też ważną postacią przy Lechu Wałęsie. W roku 1989 będą znów tworzyć kombo, które pomoże Wałęsie wyprowadzić w pole „laicką lewicę” i powołać rząd Mazowieckiego, ale istotniejszym zawodnikiem pozostanie Lech. Do czasu, kiedy Jarosław nie zacznie tworzyć własnej partii – Porozumienia Centrum – z zamiarem gruntownej przebudowy sceny politycznej i państwa. Wtedy ten drugi, Mały Kaczor, jak go nazywała warszawka, znowu uzna bez szemrania przywództwo Kaczora Dużego.

Bez szemrania ale czy bez wpływu? W roku 1992 Jarosław szukał dla brata posady premiera i parł do koalicji z Unią Demokratyczną, która miała to marzenie urzeczywistnić. I to brat miał tam przyjaciół a nie on. Można się tylko domyślać, że to perswazje brata rozmiękczały twarde założenia jego polityki. Zarazem w większości spraw Lech dostosowywał się do jego woli: przyjmując posadę prezesa NIK albo kandydując w 1995 roku bez szans na zwycięstwo w prezydenckich wyborach. Ale kiedy po tej kampanii znalazł się definitywnie poza polityką, gdy przez pięć lat żył z wykładów, mieszkając w Sopocie, nie sprawiał wrażenia nieszczęśliwego. To by potwierdzało tezę Nałęcza.

Ale czy rzeczywiście trzeba było patronatu brata, aby rozbudzić w tym urodzonym związkowcu i społecznym aktywiście państwowe ambicje? Przecież w roku 2000 Lech wraca do polityki na własny rachunek – przyjmując od Jerzego Buzka tekę ministra sprawiedliwości. I tym razem to on pociągnie brata za sobą. Prawo i Sprawiedliwość zaczęło powstawać jako formacja skupiona wokół Lecha. On sam nieraz wzdycha, zdaje się być zmęczony klasyczną polityką, ale ma własne pokusy rządzenia zaspokajane później na urzędzie prezydenta Warszawy, a od 2005 roku w Pałacu Prezydenta RP. Oczywiście nadal uznaje przywództwo brata – w wieczór prezydenckiego triumfu składa mu słynny meldunek. Pomimo oczywistych ideowych różnic. Lech Kaczyński to człowiek, który do końca nie radził sobie z flirtem swojej partii z Radiem Maryja. Który spierał się o to z bratem, nawet kiedy dał sobie narzucić formułę, że to radio jest schronieniem dla „społecznie wykluczonych“. I który powiedział kiedyś urzędnikom w stołecznym ratuszu: przed wojną byłbym pewnie socjalistą.

[srodtytul]Traktat o wynagradzaniu[/srodtytul]

Ludzie dobrze znający obu opisują ich wzajemne relacje jako stałe „wynagradzanie sobie”. Co wynagradzał Lech Jarosławowi? To że tamten się nie ożenił. Że pozostał w Warszawie, opiekując się coraz starszymi rodzicami. Że mocniej zanurzył się w przedsierpniową opozycję, rezygnując z naukowej kariery, a jednak po Sierpniu nie zajął w „Solidarności” równego Lechowi miejsca. Odpowiedzią na te niesprawiedliwości było wykonywanie jego politycznej woli. Rezygnacja z autonomicznych korzyści wyrażona w zgryźliwej uwadze adresowanej do Geremka, Michnika i innych liderów solidarnościowej lewicy, gdy go kokietowali: „Myśleli, że mnie poróżnią z Jarkiem”.

Jarosław też wynagradzał Lechowi – choć to tamten miał rodzinę, mieszkanie, oszczędności i prawo jazdy. Wynagradzał mu owo stałe poczucie podległości. Formą wynagradzania było popychanie go na kolejne funkcje. A w ostatnich latach podporządkowanie partyjnej i także osobistej strategii interesom Lechowej prezydentury.

Wobec reszty świata przyjmowali pozycję owych chłopców wywracających konkurenta. W praktyce często im to przeszkadzało. Akcje wzajemnego „wynagradzania sobie” zderzały się ze sobą, czasem znosiły.

[srodtytul]Prezydentura samospalenia[/srodtytul]

Największym aktem poświęcenia ze strony Jarosława była rezygnacja z premierostwa w roku 2005. Trzeba to było po wygranych wyborach parlamentarnych ogłosić, aby brat mógł bez dodatkowego problemu wygrać wybory prezydenckie. Charakterystyczne: wywołało to jedyny prawdziwy kryzys w stosunkach między nimi. Lech nie dzwonił do brata przez wiele dni. W ostateczności ta akcja była politycznie racjonalna, nawet jeśli trzęsący się o Jarosława świeżo upieczony prezydent widział ją w kategoriach poświęcenia. Posiadanie własnej, w 100 procentach pewnej, głowy państwa było jednym z największych atutów obozu IV RP.

Lech poświęcał się ze stokroć boleśniejszymi konsekwencjami, choć nigdy nie dokonał pojedynczego aktu samospalenia. Zostawmy już lata 90., choć autor tego tekstu pamięta dopiero odwołanego prezesa NIK, który zwierzał się przyjaciołom, że kandyduje na prezydenta, bo „chce tego Jarek”, a on sam nie wierzy w powodzenie tej awantury.

Serią poświęceń była cała jego prezydentura. Oto symboliczna scena: przyjęcie dla pracowników Muzeum Powstania Warszawskiego i kombatantów w ostatnich dniach lipca 2009 roku. Dawni powstańcy chcą rozwiązać problem politycznych manifestacji podczas obchodów rocznicy 1 sierpnia na Powązkach. Proponują prezydentowi: żadnych polityków podczas obchodów, poza panem jako symbolem państwa. Dla każdego byłaby to gratka, ale Lech Kaczyński nie zastanawia się ani chwili. Tężeje i przypomina nienaturalnym głosem: „Bez myśli Jarosława Kaczyńskiego nie byłoby muzeum powstania. Nie pozwolę, żeby brata zabrakło na Powązkach”.

I tak było zawsze. Nie o to chodzi, że była to prezydentura zaangażowana politycznie. Chodzi o to, że nie skorzystał ze zbyt wielu okazji, aby pokazać własne oblicze, odegrać rolę stojącego ponad partiami mediatora, zdystansować się od macierzystej partii – właśnie dlatego, że za każdym razem w grę wchodził stosunek do brata, nieodparta konieczność jego obrony.

Za symboliczną można tu uznać scenę z roku 2008, kiedy to jeden z prezydenckich ministrów informował go o chwilowo rosnących sondażach. Lech Kaczyński rozpromienił się, po czym zaraz posmutniał: „Ale to nie może być kosztem Jarka”.

Postępował zgodnie z tą maksymą, przypominał, że jest tego samego zdania co brat, wręcz prześcigał go gwałtownością sformułowań, a kiedy w 2007 roku PiS przegrał wybory, zafundował krajowi kilka tygodni spektaklu obrażania się na rzeczywistość. W tej sytuacji głowie państwa tak niewrażliwej na własny interes trudno było utrzymać elektorat szerszy od partyjnego. Stąd kiepskie notowania i poczucie izolacji w pałacu.

Co paradoksalne, obóz IV RP wcale na tym nie zyskiwał. Więcej miałby z tego, gdyby Lech i Jarosław podzielili się umiejętnie rolami, gdyby grali na różnych fortepianach. Współpracownicy Lecha Kaczyńskiego na czele ze słynnymi spin doktorami byli przekonani, że złe skutki takiego stanu da się nadrobić podczas zręcznej kampanii. Czy tak by się stało? Nie wiadomo.

Ciekawsze jest inne pytanie: na ile ze złych skutków owego „wynagradzania” zdawał sobie sprawę Jarosław? Polityk biegły w taktycznych dryblingach. Podobno zachęcał chwilami brata do stawania na własnych nogach, ale zwyczaju nieustannego przytakiwania u niego nie wyplenił. Może nie zrobił tego – to już byłaby kwadratura koła – też w ramach „wynagradzania”. Pewne jest, że ustąpił mu w paru momentach. I że były to momenty decydujące o obliczu PiS i samych braci Kaczyńskich pojmowanych jak jedna polityczna firma.

[srodtytul]Hamulcowy i przyspieszacz[/srodtytul]

Oto rok 2002. Lech Kaczyński jest symbolem nowego ugrupowania, ale kierowanie partią zostawia bratu. Jak sam powtarza, nie lubi partyjnych nasiadówek ani intryg. Niemniej boi się skrętu PiS w prawo, z niepokojem obserwuje napływ do niego dawnych ZChN-owców.

Przed wyborami samorządowymi przychodzi na obrady Komitetu Politycznego (w którym normalnie uczestniczył rzadko), aby przeforsować krążący od dawna pomysł: wyborczą koalicję PO – PiS. Udaje mu się to, przy opozycji takich ludzi jak Marek Jurek i ambiwalencji brata. Koalicja nie jest eksperymentem do końca udanym. Obie partie dostają razem mniej niż dostały oddzielnie przed rokiem w wyborach sejmowych. Ale decyzja wpływa na centrowe oblicze PiS. I przesądza o kursie na koalicję rządową w 2005.

Kolejna udana interwencja Lecha Kaczyńskiego, mniejszego już kalibru, to złagodzenie radykalnej ustawy lustracyjnej przygotowywanej w Sejmie w latach 2006 – 2007. Ta historia przyniosła serię qui pro quo. Jarosław Kaczyński, znając niechętne nastawienie brata wobec całkowitego ujawnienia akt, pozwolił grupie młodych polityków ze swojej partii przygotować twardszą wersję, ale sam się nie wypowiadał. A potem zmusił partię do przyjęcia prezydenckiej nowelizacji. Ludziom ze swego otoczenia powtarzał, że brat jest omotany przez takich ludzi, jak Bogdan Borusewicz czy Zbigniew Romaszewski.

W rzeczywistości Lech wyrażał własne najgłębsze przekonania. Choć szybko zburzył ewentualne polityczne korzyści, jakie mogły wyniknąć ze złagodzenia ustawy – gwałtownym oświadczeniem na spotkaniu z profesurą, że nie można być przeciw lustracji i pozostawać inteligentem. Bo chciał towarzyszyć bojom brata.

Może najbardziej kluczowe było włączenie się Lecha Kaczyńskiego w ostrą debatę nad losem traktatu lizbońskiego – wiosną 2008 roku. Choć wynegocjowali go obaj bracia, Jarosław zaczął się obawiać braku zabezpieczeń ewentualnego polskiego weta wobec unijnych decyzji, a podejmując w Sejmie walkę o takie zabezpieczenia, kokietował „radiomaryjne” skrzydło własnej partii. Lech początkowo uległ tej taktyce. Zgodził się nawet, aby to Jacek Kurski przygotował telewizyjną oprawę jego orędzia – z eurosceptycznymi i antyniemieckimi akcentami. Potem zmienił front, wynegocjował z Donaldem Tuskiem przy paru butelkach czerwonego wina rezygnację z referendum i poparł traktat w wystąpieniu na forum Sejmu. PiS nie znalazło się po stronie antyeuropejskiej mniejszości.

Lech Kaczyński nie pozwolił partii brata stoczyć się na pozycje, jak to wyraził jeden z zaniepokojonych posłów tej partii, nowego LPR. Zaangażowany w politykę wschodnią przypominał, że Niemcy są mu potrzebne, aby przeforsować wciągnięcie Gruzji do NATO. Ale cała sprawa miała jeszcze inny wymiar. Zaniepokojeni spin doktorzy przekonali Lecha Kaczyńskiego, że to Zbigniew Ziobro z Jackiem Kurskim popychają prezesa PiS do klęski, dybiąc na jego stanowisko. Tego nie trzeba było prezydentowi dwa razy powtarzać.

Przecież to on wpłynął dwa lata wcześniej na inną zmianę. Przygotował dymisję premiera Kazimierza Marcinkiewicza, którego nie mógł ścierpieć na miejscu należnym jednej tylko osobie – jego bratu. W ten sposób zaważył z kolei na ewolucji PiS w prawo – miękki wizerunek Marcinkiewicza trochę tę zmianę opóźniał. Ale tu chodziło o jedno. O władzę „należną Jarkowi”.

Z tych samych powodów Lech Kaczyński nie sprzeciwiał się koalicji PiS z LPR i Samoobroną, choć jego, lewicującego żoliborskiego inteligenta, serce musiało boleć bardziej niż oswajającego się z religijnością a la Radio Maryja Jarosława. – Bo to nieprawda, że Jarek zawsze był radykałem, a Lech zawsze hamulcowym. Zmieniali się rolami, a tak naprawdę byli jedną całością. Pracowali jak wspólny mechanizm – relacjonuje jeden z najbliższych zmarłemu prezydentowi dawnych ministrów.

[srodtytul]Okno na świat[/srodtytul]

Niepoświęcający się dla Lecha tak boleśnie jak on, który naginał całą swoją prezydenturę, Jarosław Kaczyński pozwalał jednak bratu rozwinąć skrzydła w jednej dziedzinie: interwencji personalnych. Niektóre były efektem gier o fatalnych dla całego obozu skutkach. To Lech Kaczyński podgryzał pracowicie pozycję szefa MSWiA Ludwika Dorna, z jego punktu widzenia „zbędnego trzeciego bliźniaka”, który na dokładkę opierał się jego personalnym rekomendacjom, choćby w Biurze Ochrony Rządu. To on, pozornie odizolowany od rzeczywistości w pałacu, próbował grać z różnym powodzeniem swoimi ludźmi w spółkach Skarbu Państwa czy w telewizji.

A równocześnie ten sam Lech Kaczyński odgrywał wobec okopanego w partyjnych okopach brata rolę swoistego „okna na świat”.

Zawsze był bardziej towarzyski. Jeszcze w liceum garnął się do tak zwanych walterowców – jak tłumaczył brat, bo lubił się spotykać z ludźmi. W latach 70. miał na gdańskiej uczelni wielu przyjaciół z PZPR, podczas gdy Jarosław z jedynym przyjaźń zerwał, gdy ten wstąpił do partii. Z podziemia Lech powynosił dobre kontakty z późniejszymi przywódcami Unii Demokratycznej, od których jego brat się izolował. Nawet jego relacje z Donaldem Tuskiem pozostały bardziej skomplikowane. Nie cierpiał go, ale tajał podczas każdego spotkania, przypominał sobie o dawnej zażyłości. Dla Jarosława Kaczyńskiego lider konkurencyjnej partii był tylko odległym wrogiem.

Ten związek ze światem uczynił z Lecha kreatora aktywnej polityki kadrowej – tyleż otwartej, co skażonej błędami. Jako prezes NIK czy prezydent Warszawy poobrastał współpracownikami niemającymi nic wspólnego z PC i PiS, czasem wlokącymi za sobą „ogony” poprzednich układów i zależności: jak Piotr Kownacki, Janusz Pietkiewicz czy architekt Warszawy Michał Borowski. Klucz do Lecha był prosty: wspólne kolacje, spotkania razem z żonami, wyjazdy na wakacje.

Kolejne funkcje wiązały z Lechem grupy osób, z których część powchodziła potem różnymi drogami do PiS. To byli typowi urzędnicy jak Aleksander Szczygło i Elżbieta Kruk albo młodzi intelektualiści na czele z grupą muzealników. Zdarzali się wśród nich dawni ludzie Unii Wolności jak Elżbieta Jakubiak, wielu było bezpartyjnych, czasem też ludzi „znikąd”, jak tajemnicza szara eminencja z ostatniego okresu Małgorzata Bochenek. To Lech, chimeryczny, dominujący, ale ojcowski, pozostawał dla nich punktem odniesienia. I choć od wszystkich żądał uznania prymatu „Jarka“, czasem brał własną pisowskość w nawias. Jak podczas kolacyjek z muzealnikami, gdy ochrzaniał ich, że dotknęli nieostrożną wypowiedzią brata, a potem rozchmurzał się i dawał znać, że tylko musiał coś powiedzieć, ale się nie gniewa.

Drugą stroną owego otwarcia na rzeczywistość była wieloletnia koegzystencja Lecha Kaczyńskiego z prokuratorem z Trójmiasta Januszem Kaczmarkiem pozyskanym podczas pracy w resorcie sprawiedliwości i także traktowanym jako przyjaciel domu. To z nim do rządowego układu w latach 2005 – 2007 przywleczeni zostali niczym wirusy choroby tacy ludzie, jak prezes PZU Jaromir Netzel czy komendant główny policji Konrad Kornatowski. Ile w tym było koncepcji, aby mieć własnych ludzi z jądra starego systemu (prawica zawsze miała kłopot z kadrami wszędzie, a w wymiarze sprawiedliwości szczególnie), a ile zwykłej łatwowierności, trudno powiedzieć. Otwarcie się na świat zewnętrzny zakończyło się w tym przypadku wyjątkowo bolesnym przebudzeniem.

Bardziej nieufny wobec świata zewnętrznego i bardziej stały w wyznaczaniu granic swego zaplecza Jarosław pewnie by się tak nie pomylił. I zarazem bez rozglądającego się na boki brata nie pozyskałby do swojego obozu wielu ludzi naprawdę cennych. Co więcej, po części preferencje ideologiczne, po części charakter kazały impulsywnemu Lechowi nie ufać takim politykom, jak Jacek Kurski czy Zbigniew Ziobro. A nie podpisując aneksu do raportu o likwidacji WSI, prezydent przesądził także o pewnej marginalizacji Antoniego Macierewicza. Fakt, że dziś ci ludzie stają się głównymi twarzami obozu PiS, wynika po części z tego, że nie stało Lecha Kaczyńskiego.

[srodtytul]Granice poświęcenia [/srodtytul]

Lech Kaczyński dzielił się z bratem nie tylko własnymi rozterkami. Miał do końca dziesiątki znajomych, pijał wino z kolegami z podziemia, z lewicowcem Ryszardem Bugajem czy ze znajomymi z uczelni. Bez niego nic już nie będzie w świecie Jarosława takie samo. Można było szydzić, że zmarły prezydent tak mocno odbierał pałac jako złotą klatkę, że zdawał się chwilami nie wytrzymywać trudów urzędowania. Ten jego niepokój, który kazał mu wyprawiać się do okolicznych kawiarni, był w ostateczności często twórczy. Uładzony, zastygły w swojej skorupie (a teraz również w żałobie) Jarosław podobnych potrzeb nie ma. Skazany na wąskie, partyjne otoczenie, przetrzebione z ludzi niezależnych, może nie usłyszeć ostrzegawczych dzwonków.

Pewien bliski Lechowi Kaczyńskiemu człowiek twierdzi, że w ostatnich miesiącach w relacje między braćmi wdawały się napięcia. Ale inni temu przeczą, zapewniają, że było jak zawsze. – Lech miał wobec Jarosława dodatkowy kompleks: poczucie, że wpuścił do jego ekipy Kaczmarka. Ale wniosek był zawsze jeden: trzeba Jarkowi jeszcze bardziej pomagać – opowiada dawny polityk PiS, dziś związany z PJN.

W ostateczności wynagradzanie nigdy się nie skończyło. Jarosław, opowiadając w gronie zaufanych o Lechu, do końca zajmował się jednym. Wykazywaniem, że ten był zawsze podmiotowym politykiem, ważniejszym od niego samego. – To Leszek rozgrywał TKK, to Leszek ustalał najważniejsze sprawy z Wałęsą, nie ja – podkreślał.

Lech starał się za to wykazać, że starokawalerski Jarosław to nie oferma, że równie dzielnie jak on bijał się na podwórku z chłopakami, a w ostatnich latach mknął na skuterze wodnym podczas wypoczynku w Juracie. – Nie dziwcie się, że Jarek jest delikatniejszy ode mnie. Ja przeszedłem związkową szkołę, gdzie i zakląć czasem było trzeba, a on takich sytuacji nie lubi – głosił ten, którego cały świat uważał za brata bardziej miękkiego w rozgrywkach.

Dziś, choć to delikatny problem, ten twardszy może mieć poczucie, że jego brat poświęcał się dla niego częściej. Może nawet odbierać jako ostatni akt takiego poświęcenia fatalny smoleński lot. Uwagi Stefana Niesiołowskiego o Jarosławie, który zaważył na losie słabszego brata, są obrzydliwe. Zabity prezydent nie był kukłą, był samodzielnym mężczyzną wykuwającym własny los. Ale ile trzeba, aby prezes PiS uwierzył w takie twierdzenia? Albo nie wierząc, nasiąkł ich konsekwencjami.

Czy wybrał skuteczną drogę zadośćuczynienia, to jeszcze inna sprawa. Nie ma go kto ostrzec. Lech by to może jednak zrobił, nawet jeśli zbyt delikatnie.

Aby objaśnić obecny twardy polityczny kurs Jarosława Kaczyńskiego, komentatorzy używają różnych tłumaczeń: o konsolidowaniu stałego elektoratu, o szykowaniu się do totalnego zwycięstwa PiS jednym ruchem.

Ale doświadczony polityk PiS znający Kaczyńskiego od dawna mówi prosto: Zmiana kursu urodziła się po prezydenckiej kampanii. Kiedy Jarek poczuł, że zdradził Lecha, że za mało mówił o jego śmierci. Reszta jest pochodną poczucia straty.

[srodtytul]Po prostu strata[/srodtytul]

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą