Wielu Niemców, żyjących w swej ojczyźnie z dala od linii frontu, po zakończeniu II wojny światowej z uporem twierdziło, że nic nie wiedziało o ludobójstwie dokonywanym przez Trzecią Rzeszę. Koszmar ten rozgrywał się bowiem na odległym, na wpół dzikim obszarze Europy Wschodniej. Oddalonym o setki kilometrów od bawarskich piwiarni, farm zamożnych bauerów i wyglądających jak domki z piernika kamieniczek Nadrenii.
Rzeczywiście, Holokaust oraz niemiecka eksterminacja Słowian miały miejsce głównie poza przedwojennymi granicami Rzeszy. Ale tylko do przełomu 1944 i 1945 roku. Gdy sowieckie wojska zaczęły zbliżać się do obozów koncentracyjnych, oddziały SS zabrały się bowiem do ewakuacji więźniów na Zachód. W trakcie śnieżnych zamieci, przy ekstremalnie niskiej temperaturze, w drogę ruszyło ponad pół miliona więźniów w obozowych pasiakach. Przede wszystkim Żydów, ale także Polaków, Ukraińców i sowieckich jeńców. Część wywieziono pociągami, a część przepędzono pieszo na teren Rzeszy, gdzie w fabrykach mieli dalej służyć niemieckiej machinie wojennej jako niewolnicy.
– Właśnie podczas tych marszów śmierci zderzyły się ze sobą idylliczny świat niemieckich mieszczan i farmerów z koszmarnym światem obozów koncentracyjnych. Przez schludne niemieckie miejscowości zaczęły przeciągać tłumy obszarpanych, głodnych więźniów – opowiada izraelski historyk prof. Daniel Blatman.
– Jak zwykli Niemcy reagowali na widok tych nieszczęsnych ludzi?
– Niestety wielu z nich przyjęło postawę skrajnie wrogą. Organizowali obławy na uciekinierów, pomagali esesmanom w masowych egzekucjach, zabijali więźniów, którzy odłączali się od kolumn i szukali pomocy. Oceniam, że około 250 tysięcy więźniów obozów straciło życie podczas ewakuacji. Część zamarzła, część została zastrzelona przez eskortę, ale co najmniej kilkadziesiąt tysięcy zostało zamordowanych przez niemieckich cywilów. Sami Niemcy nazywali to wówczas polowaniem na zebry.
– Z powodu charakterystycznych obozowych drelichów?