Dariusz Rosiak - dlaczego warto z nadzieją patrzeć na Egipt

Tłumaczenie, że się nie da, jest prostsze od tworzenia polityki wywracającej do góry nogami obecne układy. Na szczęście Egipcjanie nie mają innego wyjścia jak zmieniać swój świat.

Publikacja: 19.02.2011 00:01

Jeśli kiedykolwiek w nowoczesnej historii mieliśmy przykład oddolnej rewolucji, triumfu „siły ludu”,

Jeśli kiedykolwiek w nowoczesnej historii mieliśmy przykład oddolnej rewolucji, triumfu „siły ludu”, to widać go było właśnie na placu Tahrir

Foto: AP

Pamiętacie państwo scenę obalania pomnika Saddama Husajna w Bagdadzie w kwietniu 2009 roku? Dziwne to było. Oto na naszych oczach pada na bruk postać zbrodniarza i dyktatora, a świętujących jakby mało. Zaledwie garstka na tak ogromnym placu. I niemrawi jacyś. Najbardziej podekscytowani byli chyba komentatorzy telewizyjni CNN, którzy głosem pełnym emocji ogłaszali światu oficjalny koniec dyktatury i początek ery wolności. Potem złe języki rozpuszczały plotki, że wszystko to było sfingowane, że Amerykanie wyłapali kilkadziesiąt osób na ulicy, opłacili ich i kazali świętować przed kamerami. Może tak, może nie. Założę się, że miliony irackich szyitów naprawdę cieszyły się z obalenia Saddama. I mniejsza o to, czy miał broń chemiczną czy nie miał. Podobnie miliony ludzi w całym wolnym świecie wierzyły, że wówczas w telewizji naprawdę oglądają symboliczną zapowiedź nadejścia demokracji w Iraku.

A teraz – przełom stycznia i lutego 2011 r., setki tysięcy Egipcjan na placu Tahrir w Kairze. Nie ma wątpliwości, o co chodzi tym ludziom. Chcą chleba, sprawiedliwości, wolności. Nie stoi za nimi Ameryka ani Europa, ani Chiny, ani Rosja. Nie mają żadnego wsparcia w politykach egipskiej opozycji, bo ta faktycznie nie istnieje, nie kierują nimi religijni fanatycy. Chcą poszanowania godności ludzkiej i odejścia dyktatora, który doprowadził kraj do klęski gospodarczej, a miliony rodaków do nędzy. Jeśli kiedykolwiek w nowoczesnej historii mieliśmy przykład oddolnej rewolucji, triumfu „siły ludu”, to widać go właśnie tutaj, na placu Tahrir. A jednak na Zachodzie mało kto się cieszy. Administracja w Waszyngtonie najpierw otwarcie broni Mubaraka, potem zmienia front, plącze się w tym politycznym labiryncie jak pijany we mgle. Europa, jak to zwykle Europa, poza komunałami nie ma nic do powiedzenia. Jesteśmy najpierw sparaliżowani, potem ostrożni. Demokracja? Ale jaka? I czy Egipcjanie nadają się do niej? Czy wynikiem tej demokracji nie będą rządy islamskich fundamentalistów, które wolność zamienią w koszmar religijnego terroru?

[srodtytul]Boimy się z Ameryką[/srodtytul]

To są ważne i sensowne pytania, do których za chwilę wrócę, ale dlaczego nie potrafimy cieszyć się razem z nimi? Dlaczego np. my, Polacy, tak uczuleni na przedmiotowe traktowanie przez silniejsze narody, dziś tak mizernie wspieramy dążenie 80-milionowego narodu o cywilizacji sięgającej pięciu tysięcy lat do decydowania o sobie samym w sposób, jaki uzna za stosowny? Osiem lat temu skłonni byliśmy naiwnie uwierzyć, że Irakijczycy szybko stworzą u siebie sprawnie działającą demokrację i zaprowadzą pokój, a dziś się obawiamy, że za oczywistym pragnieniem wolności i sprawiedliwości bijącym z placu Tahrir musi czaić się zmora islamskiego fundamentalizmu? Owszem, Irak i Egipt to różne kraje pod wieloma względami, ale w naszej reakcji na te dwa wydarzenia nie to jest najważniejsze. Ważne jest to, że w Iraku to Zachód niósł wolność, to my decydowaliśmy, kto jest demokratą, a kto nim nie jest. Ameryka w dużej mierze wymyślała przyszłość dla Irakijczyków.

[wyimek]Jeśli Egipt uwierzy, że może stać się równoprawnym graczem na arenie międzynarodowej, to nie będziemy musieli obawiać się jego islamskich korzeni[/wyimek]

Taka zresztą była norma – w przeszłości to Ameryka ustanawiała przyjazne sobie dyktatury, wspierała je, a potem, gdy stawały się zagrożeniem dla jej interesów, obalała je – sama albo wspierając wewnętrzną opozycję. W Egipcie jest inaczej – Ameryka nie ma udziału w tej rewolucji, nie kontroluje jej, dlatego boi się o przyszłość. A my boimy się wraz z nią. O swoją przyszłość się boimy oczywiście, nie o przyszłość Egipcjan. Rozumiemy, że od ostatecznego wyniku tej rewolucji zależeć będzie sytuacja na całym Bliskim Wschodzie, a zatem na całym świecie, również u nas. Dlatego słusznie się obawiamy, choć być może warto byłoby choć na początek oddać należną cześć ludziom, którzy przez te 18 dni ryzykowali życie, by obalić dyktaturę. I cieszyć się razem z nimi.

A potem zastanowić się, co wynika z wydarzeń na placu Tahrir nie tylko dla Egiptu, ale również dla nas.

Opinie, że rewolucja egipska wkrótce zmieni się w „egipską rewolucję islamską”, padają z kilku źródeł. Po pierwsze, była to główna broń Hosniego Mubaraka i jego reżimu w walce o utrzymanie stanowiska. Mubarak mówił Amerykanom: „Może i jestem sukinsynem, ale waszym sukinsynem, lepszego mieć nie będziecie”. Kolejnye źródło podsycające obawy to Izrael i jego sojusznicy w USA i Europie. Dla nich utrzymanie status quo w postaci przewidywalnej dyktatury jest warunkiem bezpieczeństwa państwa żydowskiego. O nieuchronności przepoczwarzenia się rewolucji egipskiej w rewolucję islamską mówi też Iran. Reżim zagrożony przez własny naród podejmuje desperacką próbę przedstawienia wolnościowych dążeń Egipcjan jako inspirowanych przez Teheran albo zmierzających w tym samym kierunku, co irańska rewolucja z 1979 roku. Czwartym źródłem obaw o przejęcie rewolucji przez islamistów jest część samych Egipcjan, którzy wyrażają obawy o wzrost znaczenia fundamentalistów i boją się, by nie wpaść z deszczu pod rynnę – z dyktatury świeckiej pod dyktat inspirowany islamem. Przyjrzyjmy się tym czterem źródłom zagrożeń.

[srodtytul]Już nie klient, ale nie wróg[/srodtytul]

Rewolucja w Egipcie pokazała, jak mizerne podstawy ma polityka bliskowschodnia Stanów Zjednoczonych. Ameryka wsparła protesty w Tunezji, ale nie wymagało to od niej żadnego poświęcenia. Egipt to była zupełnie inna sprawa. Od początku rewolucji administracja Obamy wspierała Mubaraka, dokonując zresztą przedziwnych akrobacji, by wobec protestujących i całego świata nie wypaść na „wroga ludu”. Do historii wpadek amerykańskich polityków przejdzie zapewne wywiad, w którym wiceprezydent Joe Biden zasugerował, że Egipt Mubaraka nie może być dyktaturą, ponieważ wspiera Izrael.

Czy nowy rząd Egiptu musi być gorszy? Z pewnością będzie trudniejszy do współpracy. To nie będzie – tak jak dotychczas – klient Stanów Zjednoczonych realizujący politykę zachodniego mocarstwa za cenę pomocy militarnej i gospodarczej. Będzie to rząd biorący pod uwagę nastroje ludności, a jego polityka zagraniczna będzie ustalana w Kairze, a nie w Waszyngtonie. W tym sensie Egipt może stać się państwem podobnym Turcji, gdzie władza partii o korzeniach islamskich nie oznacza automatycznego zerwania sojuszu ze Stanami, oznacza natomiast zerwanie z uzależnieniem własnej polityki zagranicznej od interesów Waszyngtonu.

Nowy rząd Egiptu będzie zapewne wrogi wobec Izraela, co nie znaczy, że wypowie traktat pokojowy z tym krajem. Jak dotąd żadna ze znaczących sił, włącznie z Bractwem Muzułmańskim, nie wzywa do podjęcia takiego kroku. Poza tym pamiętajmy, że nawet jeśli demokratyczny lub jakikolwiek inny nowy Egipt pozwoli Hamasowi na transport broni do Strefy Gazy albo otworzy granicę, to zmiana taka nie stworzy zasadniczo nowej sytuacji w tym rejonie. Mubarak również nie był w stanie opanować sytuacji na granicy mimo miliardów amerykańskich dolarów wspierających reżim. Za obfitą pomoc Mubarak był w stanie zaoferować Ameryce co najwyżej stan zimnej wojny z Izraelem, co w praktyce oznaczało ciąg niespełnionych obietnic ze strony Kairu. W ostatnich latach Mubarak obiecywał Amerykanom, że powstrzyma transport broni do Gazy, powstrzyma Hamas przed przejęciem Gazy, doprowadzi do porozumienia między Hamasem a Fatahem i uwolnienia izraelskiego żołnierza przetrzymywanego przez Hamas. Nie spełnił żadnej z tych obietnic, natomiast straszył Amerykanów, że nie ma dla niego alternatywy. Tymczasem właśnie w tej chwili alternatywa się tworzy.

Jednym z jej korzystnych skutków dla Ameryki może być zmiana wizerunku tego kraju na Bliskim Wschodzie. Nikt już nie będzie obwiniał Amerykanów o torturowanie Egipcjan przez policję Mubaraka czy dławienie opozycji. Rozwój demokracji na Bliskim Wschodzie może być dla Stanów Zjednoczonych podobną szansą, jaką dało jej obalenie dyktatur i wspieranie demokracji w krajach Ameryki Łacińskiej czy Azji. Dziś demokratyczne państwa, takie jak Brazylia, Kolumbia, Chile, Korea Południowa czy Turcja, utrzymują przyjazne stosunki z Ameryką, a antyamerykanizm w tych krajach nie stanowi realnego zagrożenia dla bezpieczeństwa USA. A pamiętajmy, że to z zaprzyjaźnionego z Waszyngtonem Egiptu Mubaraka wywodzi się część kierownictwa al Kaidy i wielu jej aktywistów.

[srodtytul]Moment prawdy dla Izraela[/srodtytul]

Upadek Mubaraka dramatycznie zmienia sytuację Izraela. Niemal od początku tegorocznej rewolucji Izraelczycy traktowali ewentualne zwycięstwo demonstrantów jako zagrożenie dla istnienia własnego państwa. Sever Plocker pisał w „Jedjot Ahronot”: „Ogarnął nas, Izraelczyków, strach przed demokracją. (...) Tak jakbyśmy nigdy nie modlili się o to, by nasi arabscy sąsiedzi stworzyli u siebie liberalne demokracje. Jakbyśmy nigdy nie chcieli u nich wolnych wyborów, systemów wielopartyjnych, wolności słowa i praw obywatelskich”. Kolejni komentatorzy pytali, czy Izrael może zawierać pokój wyłącznie z despotami Czy na Bliskim Wschodzie jest miejsce dla tylko jednej demokracji, a cała reszta regionu skazana jest na dyktatury, które bez amerykańskiego żandarma i straszaka w postaci izraelskiej armii nigdy nie zgodzą się na istnienie państwa żydowskiego? Czy Izraelczycy po wieczne czasy będą żyć w oblężonej twierdzy, na wysuniętej placówce Zachodu, która bez Ameryki nie ma szans na przetrwanie?

Po upadku Mubaraka Izrael będzie zmuszony przetestować odpowiedzi na te pytania, i to szybko. Zresztą – najwyższy czas. Sami Izraelczycy są wycieńczeni rytuałem tzw. procesu pokojowego, czyli odtwarzanych co jakiś czas serii uników politycznych prowadzących donikąd. Jeśli teraz obie główne strony konfliktu, tzn. Izraelczycy i Palestyńczycy, nie wykorzystają dogodnego momentu do podpisania porozumienia, to następnego może po prostu nie być. Waszyngton, zamiast unikać odpowiedzialności, musi wziąć ją na siebie, wywierając presję zwłaszcza na Izrael.

Niedawne przecieki na temat negocjacji prowadzonych w ostatnich latach przez Izrael i władze Autonomii Palestyńskiej pokazują, jak w istocie niewiele brakuje do przełomu, jak również to, że głównym hamulcowym nie są dziś Palestyńczycy, tylko rząd Izraela. Wbrew temu, co głosi czasem premier Netanjahu, po stronie palestyńskiej są sensowni partnerzy, gotowi pójść na ustępstwa mogące zapewnić Izraelowi życie w pokoju. Z dokumentów opublikowanych przez telewizję al Dżazira i brytyjski dziennik "The Guardian" wiemy, że władze Autonomii skłonne są zaakceptować, iż tylko garstka uchodźców palestyńskich wróci do Izraela i kraj ten zachowa swój żydowski charakter. Palestyńczycy są gotowi uznać podział Jerozolimy i jakąś formę międzynarodowej kontroli nad miejscami świętymi w stolicy. Podstawą podziału terytorialnego między Izraelem a państwem palestyńskim ma być granica z 1967 roku z niewielkimi modyfikacjami. To są żądania, które Izrael wysuwa od lat. Dlaczego Netanjahu nie chce zatem rozmawiać? Jeśli stanowiska palestyńskie zaprezentowane w przeciekach są prawdziwe, to teraz jest czas sprawdzenia. Obu stron.

Albo dojdzie do rzeczywistego przełomu i stworzenia państwa palestyńskiego, a wtedy nowy, demokratyczny Egipt nie będzie zagrożeniem dla Izraela, albo w nieskończoność trwać będzie nieistniejący proces pokojowy, który żadnemu z państw w regionie nie gwarantuje bezpieczeństwa.

[srodtytul]Druga Turcja[/srodtytul]

Iran może być największym przegranym egipskiej rewolucji. Nie mają sensu porównania tego, co działo się na placu Tahrir, z rewolucją islamską z 1979 roku. W Iranie rewolta miała charakter antyamerykański i bardzo szybko przekształciła się w kierowaną przez islamską hierarchię rewolucję religijną, w wyniku której powstało państwo teokratyczne. W Egipcie nie było haseł antyamerykańskich ani nawet antykapitalistycznych. Nie było również znaczących wystąpień o charakterze religijnym, a Bractwo Muzułmańskie, najlepiej zorganizowany ruch opozycyjny w kraju, nie kierowało rewolucją. Dziś już wiemy, że przedstawiciele Bractwa są w gronie politycznych partnerów armii kierującej krajem i najprawdopodobniej przekształcą się w partię polityczną, a potem wezmą udział w wyborach. Wysoce prawdopodobne, że je wygrają. Ale nawet jeśli tak się stanie, Iran nie ma się z czego cieszyć.

Nam na początek dobrze zrobiłoby pozbycie się pewnej rozpowszechnionej obsesji, której ulegamy, jak sądzę, przeważnie bezwiednie. Chodzi o obecność wartości religijnych, zwłaszcza muzułmańskich, w polityce. Polityka „świecka”, czyli pozbawiona wymiaru religijnego, oznacza na Zachodzie automatycznie politykę „dobrą” (demokracja, poszanowanie praw człowieka, wolność, sprawiedliwość). Polityka „islamska” jest jej zaprzeczeniem (fundamentalizm, terror, ograniczanie praw człowieka itd). Świeckość w polityce jest odpowiednikiem racjonalności, uniwersalizmu i dobra człowieka, religijność oznacza nieracjonalność, nieprzewidywalność, chaos.

Ta zbitka nie jest wyłącznie chwytem retorycznym, ale przekłada się na bardzo konkretne działania polityczne – zwłaszcza Stanów Zjednoczonych – na Bliskim Wschodzie. Jak absurdalne mogą być rezultaty kurczowego trzymania się tej antyreligijnej obsesji, pokazuje choćby sytuacja w Egipcie: świecki brutalny reżim dławiący przez trzy dekady prawa obywateli i rujnujący gospodarkę państwa uznawany był za „przewidywalny” i „wiarygodny”, podczas gdy każda próba zajęcia stanowiska politycznego poprzez odniesienie do islamskiej tradycji, wartości czy historii traktowana była jako zagrożenie. Dyktatura staje się dobra dlatego, że świecka, a aspiracje ludzi złe dlatego, że wyrażane są językiem nawiązującym do religii.

Upadek Mubaraka daje szansę nie tylko Egipcjanom, ale przede wszystkim nam na Zachodzie, odejścia od tej nieracjonalnej w istocie opozycji. Wybór świecki dyktator albo religijni szaleńcy nie jest jedynym dostępnym dla Egiptu, a jeśli w zachodniej prasie ciągle o nim czytamy, to świadczy o naszych obawach, a nie o możliwościach Egipcjan. Obsesyjnie nawiązując do Iranu i 1979 roku, unikamy przyjęcia, choćby hipotetycznie, że Arabowie mogą po prostu okazać się gotowi do zaprowadzenia u siebie pewnej formy demokracji z elementami religijnymi, która nie mieści się w naszych założeniach.

Czy tak będzie, to się okaże, faktem jest, że w egipskim Bractwie Muzułmańskim istnieją różne nurty, wśród nich również silny nurt nawiązujący do modelu tureckiego. Zwycięstwo takiego modelu w Egipcie byłoby oczywiście radykalnym zwrotem w stosunku do tradycyjnych przekonań politycznych Bractwa. Jednak jeśli połączymy ten nurt z podobnymi występującymi w Tunezji, Iranie (na nim oparta jest opozycja wobec rządu) czy przede wszystkim w Turcji, to nowy obraz politycznego islamu wcale nie musi być tak przerażający, jak sami sobie wmawiamy. W naszym własnym interesie leży pozbycie się strachu przed obecnością jakichkolwiek wartości religijnych w polityce i wspieranie pokojowo do świata nastawionego islamu. Islamski rząd w Turcji zniósł karę śmierci, zreformował wymiar sprawiedliwości, ograniczył wszechwładzę armii, zezwolił na audycje w języku kurdyjskim, uczynił z kraju regionalną potęgę gospodarczą i ustanowił partnerskie sojusznicze stosunki ze Stanami Zjednoczonymi, Unią Europejską i Izraelem. Może zamiast straszyć sami siebie drugim Iranem, powinniśmy zastanowić się, jak pomóc Egipcjanom uczynić z Egiptu drugą Turcję?

[srodtytul]Chleba i pracy[/srodtytul]

Wielu z nas wierzy, że Egipcjanie są na tyle głupi, żeby spod despotycznych rządów Mubaraka oddać się pod despotyczne rządy religijnych fanatyków. Część Egipcjan również się tego obawia, bo niestety, takie rzeczy się zdarzają. W historii wiele jest przykładów rewolucji przejętych przez ekstremistów prowadzących ludzi z jednego piętra piekła na drugie. Co gorsza, celów egipskiej rewolucji nie da się zrealizować z dnia na dzień. Odsunięcie od władzy Mubaraka jest przecież tylko początkiem. W istocie chodzi o chleb, pracę, możliwość realizacji życiowych aspiracji, do których polityka jest wyłącznie środkiem.

Pamiętajmy, że jednym z bezpośrednich powodów rozruchów w Tunezji, Egipcie i innych krajach jest wzrost cen żywności na całym świecie, który dotyka zwłaszcza najbiedniejsze kraje. Po części wynika on z warunków pogodowych i gorszych zbiorów, jednak w dużym stopniu jest także rezultatem polityki gospodarczej Zachodu. Jeśli nie chcemy, by fundamentaliści przejęli rewolucje, Zachód musi zweryfikować swoje podejście wobec zasadniczych kwestii globalnej gospodarki, takich jak wolny handel, ochrona własnych producentów, stosunek do spekulacji rynkowych, zwłaszcza na żywności.

Współpraca krajów rozwiniętych z rozwijającymi się nie może opierać się na pomocy rozwojowej, bo ta w istocie uzależnia kraje biedne, pogłębiając ich zacofanie gospodarcze. Potrzebne jest otwarcie na nowe rynki, np. umożliwienie biednym krajom produkującym zboże wolnej wymiany handlowej. Specjaliści wskazują, jak tragiczne w skutkach dla wzrostu cen żywności było zeszłoroczne wstrzymanie przez Rosję eksportu zboża oraz decyzja prezydenta Obamy o zwiększeniu udziału zbóż w produkcji biopaliw. W konsekwencji ceny niektórych zbóż wzrosły o połowę. Świata, zwłaszcza ubogiego, nie stać na tego typu eksperymenty dyktowane – w przypadku Rosji egoizmem gospodarczym, a w przypadku USA – uleganiem interesom producentów biopaliw w połączeniu z religią politycznej poprawności i lobbingiem ekobiznesu.

Potrzebna jest światowa ofensywa, w wyniku której Południe stanie się uprawnionym graczem na światowych rynkach, a ubóstwo będzie ograniczane wszelkimi sprawdzonymi sposobami. Globalizacja to nie jest gra o sumie zerowej, o czym się przekonujemy, oglądając wzrost zamożności takich krajów, jak Chiny, Indie, Brazylia czy Turcja. Jeśli Egipt dostrzeże swoją szansę, jeśli uwierzy, że może stać się równoprawnym graczem na arenie międzynarodowej, to nie będziemy musieli obawiać się jego islamskich korzeni. Jeśli dalej będziemy udawać, że światowe status quo, w której Północ pozostaje bogata, a biedne Południe żyje z naszej łaski, jest do utrzymania – to szykujmy się na kolejne rewolucje prowadzące coraz dalej na dno.

W Egipcie nigdy nie było demokracji. Teraz też jej nie ma i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie. Rządząca obecnie junta wojskowa być może przekaże władzę cywilom. Być może cywile przeprowadzą wolne wybory, po których wyłoniony zostanie umiarkowany rząd, a ten przystąpi do powolnego budowania nowego Egiptu. Być może ludzie dadzą mu czas, staną po jego stronie, podobnie jak Stany Zjednoczone, Izrael i inni światowi gracze. Być może spełni się zarysowany wyżej optymistyczny scenariusz. Być może wkrótce wybuchną kolejne zamieszki w Iranie...

Wiem, cynizm w ocenach politycznych bywa łatwiejszy, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, a tłumaczenie, że się nie da, jest prostsze od tworzenia polityki wywracającej do góry nogami obecne układy. Na szczęście Egipcjanie nie mają innego wyjścia, jak zmieniać swój świat.

Pamiętacie państwo scenę obalania pomnika Saddama Husajna w Bagdadzie w kwietniu 2009 roku? Dziwne to było. Oto na naszych oczach pada na bruk postać zbrodniarza i dyktatora, a świętujących jakby mało. Zaledwie garstka na tak ogromnym placu. I niemrawi jacyś. Najbardziej podekscytowani byli chyba komentatorzy telewizyjni CNN, którzy głosem pełnym emocji ogłaszali światu oficjalny koniec dyktatury i początek ery wolności. Potem złe języki rozpuszczały plotki, że wszystko to było sfingowane, że Amerykanie wyłapali kilkadziesiąt osób na ulicy, opłacili ich i kazali świętować przed kamerami. Może tak, może nie. Założę się, że miliony irackich szyitów naprawdę cieszyły się z obalenia Saddama. I mniejsza o to, czy miał broń chemiczną czy nie miał. Podobnie miliony ludzi w całym wolnym świecie wierzyły, że wówczas w telewizji naprawdę oglądają symboliczną zapowiedź nadejścia demokracji w Iraku.

A teraz – przełom stycznia i lutego 2011 r., setki tysięcy Egipcjan na placu Tahrir w Kairze. Nie ma wątpliwości, o co chodzi tym ludziom. Chcą chleba, sprawiedliwości, wolności. Nie stoi za nimi Ameryka ani Europa, ani Chiny, ani Rosja. Nie mają żadnego wsparcia w politykach egipskiej opozycji, bo ta faktycznie nie istnieje, nie kierują nimi religijni fanatycy. Chcą poszanowania godności ludzkiej i odejścia dyktatora, który doprowadził kraj do klęski gospodarczej, a miliony rodaków do nędzy. Jeśli kiedykolwiek w nowoczesnej historii mieliśmy przykład oddolnej rewolucji, triumfu „siły ludu”, to widać go właśnie tutaj, na placu Tahrir. A jednak na Zachodzie mało kto się cieszy. Administracja w Waszyngtonie najpierw otwarcie broni Mubaraka, potem zmienia front, plącze się w tym politycznym labiryncie jak pijany we mgle. Europa, jak to zwykle Europa, poza komunałami nie ma nic do powiedzenia. Jesteśmy najpierw sparaliżowani, potem ostrożni. Demokracja? Ale jaka? I czy Egipcjanie nadają się do niej? Czy wynikiem tej demokracji nie będą rządy islamskich fundamentalistów, które wolność zamienią w koszmar religijnego terroru?

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy