Pamiętacie państwo scenę obalania pomnika Saddama Husajna w Bagdadzie w kwietniu 2009 roku? Dziwne to było. Oto na naszych oczach pada na bruk postać zbrodniarza i dyktatora, a świętujących jakby mało. Zaledwie garstka na tak ogromnym placu. I niemrawi jacyś. Najbardziej podekscytowani byli chyba komentatorzy telewizyjni CNN, którzy głosem pełnym emocji ogłaszali światu oficjalny koniec dyktatury i początek ery wolności. Potem złe języki rozpuszczały plotki, że wszystko to było sfingowane, że Amerykanie wyłapali kilkadziesiąt osób na ulicy, opłacili ich i kazali świętować przed kamerami. Może tak, może nie. Założę się, że miliony irackich szyitów naprawdę cieszyły się z obalenia Saddama. I mniejsza o to, czy miał broń chemiczną czy nie miał. Podobnie miliony ludzi w całym wolnym świecie wierzyły, że wówczas w telewizji naprawdę oglądają symboliczną zapowiedź nadejścia demokracji w Iraku.
A teraz – przełom stycznia i lutego 2011 r., setki tysięcy Egipcjan na placu Tahrir w Kairze. Nie ma wątpliwości, o co chodzi tym ludziom. Chcą chleba, sprawiedliwości, wolności. Nie stoi za nimi Ameryka ani Europa, ani Chiny, ani Rosja. Nie mają żadnego wsparcia w politykach egipskiej opozycji, bo ta faktycznie nie istnieje, nie kierują nimi religijni fanatycy. Chcą poszanowania godności ludzkiej i odejścia dyktatora, który doprowadził kraj do klęski gospodarczej, a miliony rodaków do nędzy. Jeśli kiedykolwiek w nowoczesnej historii mieliśmy przykład oddolnej rewolucji, triumfu „siły ludu”, to widać go właśnie tutaj, na placu Tahrir. A jednak na Zachodzie mało kto się cieszy. Administracja w Waszyngtonie najpierw otwarcie broni Mubaraka, potem zmienia front, plącze się w tym politycznym labiryncie jak pijany we mgle. Europa, jak to zwykle Europa, poza komunałami nie ma nic do powiedzenia. Jesteśmy najpierw sparaliżowani, potem ostrożni. Demokracja? Ale jaka? I czy Egipcjanie nadają się do niej? Czy wynikiem tej demokracji nie będą rządy islamskich fundamentalistów, które wolność zamienią w koszmar religijnego terroru?
[srodtytul]Boimy się z Ameryką[/srodtytul]
To są ważne i sensowne pytania, do których za chwilę wrócę, ale dlaczego nie potrafimy cieszyć się razem z nimi? Dlaczego np. my, Polacy, tak uczuleni na przedmiotowe traktowanie przez silniejsze narody, dziś tak mizernie wspieramy dążenie 80-milionowego narodu o cywilizacji sięgającej pięciu tysięcy lat do decydowania o sobie samym w sposób, jaki uzna za stosowny? Osiem lat temu skłonni byliśmy naiwnie uwierzyć, że Irakijczycy szybko stworzą u siebie sprawnie działającą demokrację i zaprowadzą pokój, a dziś się obawiamy, że za oczywistym pragnieniem wolności i sprawiedliwości bijącym z placu Tahrir musi czaić się zmora islamskiego fundamentalizmu? Owszem, Irak i Egipt to różne kraje pod wieloma względami, ale w naszej reakcji na te dwa wydarzenia nie to jest najważniejsze. Ważne jest to, że w Iraku to Zachód niósł wolność, to my decydowaliśmy, kto jest demokratą, a kto nim nie jest. Ameryka w dużej mierze wymyślała przyszłość dla Irakijczyków.
[wyimek]Jeśli Egipt uwierzy, że może stać się równoprawnym graczem na arenie międzynarodowej, to nie będziemy musieli obawiać się jego islamskich korzeni[/wyimek]
Taka zresztą była norma – w przeszłości to Ameryka ustanawiała przyjazne sobie dyktatury, wspierała je, a potem, gdy stawały się zagrożeniem dla jej interesów, obalała je – sama albo wspierając wewnętrzną opozycję. W Egipcie jest inaczej – Ameryka nie ma udziału w tej rewolucji, nie kontroluje jej, dlatego boi się o przyszłość. A my boimy się wraz z nią. O swoją przyszłość się boimy oczywiście, nie o przyszłość Egipcjan. Rozumiemy, że od ostatecznego wyniku tej rewolucji zależeć będzie sytuacja na całym Bliskim Wschodzie, a zatem na całym świecie, również u nas. Dlatego słusznie się obawiamy, choć być może warto byłoby choć na początek oddać należną cześć ludziom, którzy przez te 18 dni ryzykowali życie, by obalić dyktaturę. I cieszyć się razem z nimi.