Jeśli ten pomnik będą sobie mogli wybrać kibice, to nie ma rady: na cokole w cieniu stadionu Old Trafford Ryan Giggs stanie rozebrany do pasa. Bez piłki, zatrzymany w biegu, z koszulką United wyciągniętą nad głową. Ani niski, ani wysoki, chude nogi, tors wątły jak u wieszcza. Nad napisem na cokole trzeba będzie pomyśleć dłużej. „Najbardziej utytułowany piłkarz Wysp Brytyjskich" – to jeszcze nic o nim nie mówi. Wyliczenie rekordów, które pobił – też nie.
Chodzi o piłkarza, który nigdy nie zagrał w mistrzostwach Europy ani świata, ale został legendą. Nigdy nie zdobył i nie zdobędzie Złotej Piłki dla najlepszego zawodnika na świecie, lecz będzie wspominany dłużej niż wielu, którzy ten plebiscyt wygrali. Tytułu szlacheckiego od królowej jeszcze nie ma, ale kibice od dawna piszą o nim sir Ryan. Sir Ryan z manchesterskiego Salford, urodzony w Walii, wychowany przy stadionie Old Trafford. Kiedyś chłopak, który grał jak mężczyzna, a dziś mężczyzna, który gra jak chłopak. Tak go nazwał „Guardian", gdy mijała tej wiosny 20. rocznica debiutu Ryana w United. Kibice tego klubu mówią, że prędzej się urodzi dziesięciu Cristianów Ronaldów niż drugi Giggs: ktoś jednocześnie natchniony i wytrwały, a do tego wierny jednemu klubowi w czasach, gdy gwiazdom to się już nie zdarza. Nawet Raul rozstał się z Realem Madryt, a Giggs ciągle jest na Old Trafford. Ciągle w służbie tego samego trenera Aleksa Fergusona, który go kiedyś oderwał od nieciekawego dzieciństwa, a potem zawracał na dobrą drogę za każdym razem, gdy zanosiło się, że dziewczyny, alkohol i szybkie samochody będą ważniejsze od futbolu.
Gandalf z Walii
Wkład Giggsa w historię United Alex Ferguson opisał jako „20 lat włóczenia się w tę i z powrotem na tym cholernym lewym skrzydle". Ostatnio Walijczyk włóczy się bliżej środka boiska, tam, gdzie nie trzeba tylu sił i gdzie jego doświadczenie i namysł są bezcenne. Ale pomnikowa poza w półnegliżu jest jeszcze z tego cholernego skrzydła. Z wiosny 1999 roku, gdy Giggs biegł przez boisko w Birmingham, świętując zwycięskiego gola w dogrywce półfinału Pucharu Anglii z Arsenalem. Bramek w karierze zdobył blisko 200, wiele z nich po efektownych slalomach z piłką. Wygrał 12 mistrzostw Anglii i ponad tuzin pucharowych finałów, w tym dwa w Lidze Mistrzów. Ale dla czerwonej połowy Manchesteru, tej spod herbu United, nie ma ważniejszego wspomnienia związanego z Giggsem niż akcja z półfinału z Arsenalem. To był gol jak Maradony z mundialu w Meksyku: Ryan ruszył z piłką z własnej połowy, mijał rywali, aż został sam kilka metrów przed linią końcową. Strzelił pod poprzeczkę, zdarł z siebie koszulkę. Potem jego goły tors dekorował kubki, plakaty, pościel z klubowego sklepu z pamiątkami, a gol był wybierany na bramkę stulecia Manchesteru United i wciąż na Old Trafford śpiewają o nim pieśni.
Strzelec ma dziś 37 lat, siwiejący zarost i skronie, ale nogi wciąż szybkie i posłuch w szatni taki, że nie musi podnosić głosu. Jest rekordzistą, jeśli chodzi o liczbę meczów rozegranych w koszulce United i w liczbie zdobytych z nim tytułów. Jedynym piłkarzem, który strzela gole w każdym sezonie Premiership, od kiedy ją utworzono w 1992 roku, by była pierwszą piłkarską ligą globalną, ociekającą luksusem i rekrutującą pracowników na całym świecie. I najstarszym piłkarzem strzelającym gole w Lidze Mistrzów. Sobotni finał LM na Wembley z Barceloną będzie już dla niego czwartym w karierze. Nazywają go Gandalfem europejskich pucharów: stary, mądry, ale jednak trochę szaleństwem podszyty.
Ryan, to ty?
Zwykle w tym miejscu pisze się jeszcze: przykładny mąż i ojciec. Ale aż tak nieznośnie słodko nie będzie. To Ryan Giggs jest tym „żonatym piłkarzem o bardzo znanym nazwisku", który od miesięcy podnosił ciśnienie redaktorom plotkarskiej prasy na Wyspach, walcząc przed sądem o wyciszenie swojej małżeńskiej zdrady. A właściwie walczyła, w tajemnicy przed żoną, wynajęta przez niego drużyna adwokatów, wymachując tzw. gagging order: firmowanym przez sąd nakazem milczenia w sprawach, które mogłyby naruszyć prywatność. To ulubiona broń brytyjskich celebrytów, którzy coś przeskrobali. W sprawie Giggsa gagging order był szlabanem dla Imogen Thomas, walijskiej celebrytki w kiepskim stylu, wylansowanej przez „Big Brothera" i zwiedzającej sypialnie jeszcze kilku innych piłkarzy przed Ryanem. Thomas poszła do angielskich gazet z opowieścią o swoim kilkumiesięcznym romansie z pewną gwiazdą Premiership. Ale sąd na wniosek Giggsa zabronił jej wymieniać nazwisko piłkarza. I tak przez kilka miesięcy trwał dziwny kontredans. Imogen bardzo chciała i jeszcze bardziej nie mogła, tabloidy nazwiska nie podawały, ale grały skojarzeniami. Aż pani Stacey Giggs zapytała w końcu: „Ryan, to ty?", i mąż się przyznał. A zdradę i tak opisano w gazecie, tyle że nie w angielskiej: w katalońskim „Sporcie", który chętnie zrobił Barcelonie taką przysługę, przyszpilając piłkarza rywali przed finałem na Wembley. Gagging order Hiszpanii nie sięgał. Przez upór Giggsa i jego prawników sprawa trafiła w końcu nawet do parlamentu, który debatował, czy ten przepis to rzeczywiście ochrona prywatności, czy raczej knebel i czy królestwu jest z nim do twarzy.
Futbol w bańce mydlanej
I tak po długiej przerwie Giggs znów trafił na plotkarskie strony gazet. Jak wtedy, gdy mu jeszcze szumiało w głowie od pierwszych sukcesów, gdy dawał twarz nabierającej rozpędu Premiership i był po imieniu z bramkarzami w nocnych klubach Manchesteru. Dziewczyny wieszały sobie jego plakaty nad łóżkami, jedna nawet wpadła kiedyś na boisko, żeby go pocałować, zanim kopnął z rzutu rożnego, a kilka innych sprzedało gazetom opowieści o romansach z Ryanem. Potem Giggs przez kilkanaście lat robił wszystko, by od okładek tabloidów trzymać się z daleka. – Kiedyś wydawałem na porsche, ferrari, ubrania i alkohol. Dziś wydaję na dom, wakacje i czesne. Od piłkarza Giggsa możecie mieć wszystko. Od rodziny Giggsów nie będziecie mieć niczego – mówił. Gdy inni sprzedawali prawa do swoich ślubów w pałacach i wesel w zamkach, on i Stacey – mają córkę Libby i syna Zacha – pobrali się w zwykłym urzędzie i zgodzili pokazać jedno zdjęcie. Giggs zarobił miliony na reklamach, m.in. Reeboka, i na sprzedaży filmów z ćwiczeniami (joga to, jak mówi, jedna z tajemnic jego dobrej formy, i to, że w lecie zawsze ma wolne, bo jego Walia nigdy w wielkim turnieju nie grała). Ale potrafił w pewnym momencie powiedzieć: – Tak, uwielbiam komercję, ale nie wtedy, kiedy przeszkadza mi w treningach. Zostałem piłkarzem nie po to, żeby być sławnym, tylko żeby być zwycięskim. I zaczął przebierać w propozycjach, choć gdyby chciał, mógłby oddać się w ręce menedżerów, doradców i jak jego kolega David Beckham przestać być tylko sportowcem, a stać się globalną marką.