Od tego dnia, w którym także Napoleon rozpoczął swą kampanię, Führer zaczął przegrywać.

Tymczasem Alejami Jerozolimskimi przetaczają się czołgi niemieckie. Na Wschód. Tysiące. Jadą w czterech rzędach. Na chodnikach milczy tłum. My już wiemy, że będzie wojna. Jak Stalin mógł tego nie wiedzieć? W wieżyczkach czołgów – dowódcy. Młodzi chłopcy, może trochę starsi ode mnie. Popatrują po tłumie „untermenschów". Pełno eleganckich warszawianek, w modnych koturnach i turbanach na głowie (moda okupacyjna). Wszyscy patrzą uważnie i nie ma w tym wzroku nienawiści, ale ostrożna ciekawość. Napotykam wzrok jednego z dowódców. Minę miał dziarską. Jechał po zwycięstwo, co najmniej po krzyż rycerski. Wzrok był zimny, pełen pogardy i wyższości. Na szyi leutnant miał czerwoną apaszkę w białe grochy. Taki fason. Ciekawe, czy długo powojował?

Za trzy lata tymi samymi Alejami zmykały na Zachód setki niedobitków. Czego tam nie było? Rozbite działa, kozackie rodziny na konikach, ranni kuśtykający na piechotę, przerażenie i smród klęski. Na ulicach też stał tłum, też milczący. Było to 22 lipca – gdyby Warszawa wtedy powstała, w godzinę byłaby wolna.

Na razie jadą na Wschód, na Azję. Na twarzach mają radość zwycięzców, tymczasem czeka ich mróz, błoto i klęska. Ale oni mają kolorowe apaszki, które im dały na drogę ich Gretchen i Liesel. Ochronią ich albo i nie. Potok czołgów nie ma końca. Przez most Poniatowskiego, na Bug, na granicę, nie wiedzą, co ich czeka.

Wieczorem ze Wschodu, przy akompaniamencie pomruku dział, jedzie niekończący się sznur karetek. To pierwsi ranni spod Małkini (ok. 100 km od Warszawy). Karetki zajeżdżają na plac Trzech Krzyży, skręcają tam, gdzie była kawiarnia „Szpilek", dziś przerobiona na szpital polowy. Tu następuje segregacja – kto do trumny, kto do szpitala. Tłum warszawiaków patrzy i komentuje. To pierwsi ranni Niemcy, których widać z bliska. Szmerek tłumu ucisza warszawski pijaczek: „Ciszo bądźcie, cicho, bo nie słychać, jak jęczą!".

Nie po chrześcijańsku? Może. Ale za to jaka satysfakcja. Działo się to w niedzielę, 22 czerwca 1941 roku, 70 lat temu. Nie pomogła nawet patetyczna nazwa „Barbarossa". Waleczny „Rudbrody" cesarz, który swoim przydomkiem zainspirował Führera, podobno wcale nie umarł. To znaczy nie utonął w rzece, wojując w krucjacie. Po prostu zasnął kamiennym snem. Stało się to w czerwcu 1190 roku, równo 821 lat temu. Pobudka nastąpi, gdy ojczyzna będzie w potrzebie. Pewnie w 1941 budzik nie zadzwonił.