Odpowiedź bywa ubierana w różne słowa, zależnie od językowej konwencji epoki. Dzisiejszym językiem panowie wielcy literaci odpowiedzieliby: nie chcemy pisać o „tym", bo to (i tutaj pogardliwe skrzywienie ust, jakby się tym słowem pluło) p u b l i c y s t y k a.
Ano tak. „To" (nie warto przypominać, o jakie konkretnie treści upominała się u „wielkich literatów" wspomniana dama; jedni wiedzą bez sięgania do „Dziadów", drudzy i tak tam nie sięgną) ma być z polskiej literatury, wyrokiem salonu warszawskiego, wyegzorcyzmowane, jako publicystyka. Co ma w niej zatem pozostać?
Cały problem w tym bowiem właśnie, że wszystko, co w naszej literaturze najlepsze, to owa pogardzana na salonach „publicystyka". Od „Pieśni o spustoszeniu Podola" poprzez „Wesele" po „Potęgę smaku". Na czele z polskim romantyzmem. Który, chcemy, czy nie, pozostaje jedynym oryginalnym polskim wkładem w europejską kulturę.
Dla salonu III RP, którego literatura karmi się pogardą dla tubylców, „starszych, gorzej wykształconych i z mniejszych ośrodków", to dziedzictwo pozostaje dziś równie niestrawne, jak było 200 lat temu. I może dobrze, że salon artykułuje to już zupełnie otwarcie, bez, jak jeszcze niedawno, redukowania do swojej karłowatości Gombrowicza. Bo Gombrowicz, ten prawdziwy, a nie przefiltrowany przez gazetę warszawskiego salonu, szydził z tych, którzy nie potrafią zrozumieć i wyjaśnić, dlaczego „Słowacki wielkim poetą był", i objaśniał, dlaczego Sienkiewicz, mimo wszelkich znamion drugorzędności, jednak pierwszorzędny. Ale nie szydził ze Słowackiego czy Sienkiewicza, bo z nich był, nimi istniał. A w dzisiejszym salonie „wymalowane papugi – na plafonie jak długi – z dzioba w dziób wołają", że Słowacki nudziarz, Mickiewicz „czkawka chrystusowa", i w ogóle, wszyscy ci wieszcze, zaścianek, wiocha, dno, a Sienkiewicz drugorzędny i basta. I – „huź, huzia, bierz ich, ugryź, Gombrowiczu Geniuszu, ugryź ich, bo jak nie, my ciebie ugryziemy!".
Teraz na miejsce Gombrowicza znalazł sobie salon, pozostając w języku „Trans-Atlantyka", współczesnego „geniusza g... rza": literata, który wprawdzie nic specjalnego nie napisał, ale mieszka w Hamburgu, dostąpił więc najwyższego zaszczytu, o który prosił ongi Kutuzow carycę. Jako taki obdarzony dostał literat zlecenie na wieszczów, aby ich, przy debiucie prestiżowej publikacji owej gazety, pewnie w zamierzeniu mającej ustawiać hierarchie tubylczego piśmiennictwa (bo już przecież nie „literatury polskiej") dokonać dzieła „spalenia lektur szkolnych". Wykonanie okazało się na miarę gazety i jej wybrańca – zamiast lektury spalić, na co okazał się zdecydowanie za chudy w uszach, najęty przez „Wyborczą" pan Rudnicki potrafił je jedynie obes... No, już nie Gombrowiczem, ale delikatniej powiedzmy – opaskudzić. Że wszystko to głupie i zaściankowe, te Słowackie i Mickiewicze, wszystko truchło i nuda – a dlaczego?
Otóż dlatego objawia nam salon ustami pana Rudnickiego, że – nie dadzą się przełożyć na obce języki!