Wczesne lato 2011 roku, Warszawa. Przed jedną z modnych kawiarni scena, która aż się prosi, by ją uwiecznić. Na porozstawianych niedbale fotelach i krzesłach, wśród niedopitych kaw i francuskich rogalików rozsiedli się piękni i młodzi. Rozsiedli, to zresztą złe słowo – upozowali się, jakby czekali, aż ktoś zrobi zdjęcie albo krzyknie: „kamera stop, dziękuję!". Znajdują się tuż przy ulicy, na wystawie – spędzają czas obojętni wobec publiczności, ale pewni, że się na nich patrzy. Są żywym obrazem, świadomi swego estetycznego istnienia – tworzą, razem i osobno, wizytówkę współczesności. Jakby ich jedynym zadaniem było wspaniale się prezentować, być miłym dla oka.
Świetnie to umieją – atrakcyjnie wyglądać, jednocześnie ukrywając, jak wiele wysiłku wkładają w swój wizerunek. Aktualna definicja piękna wymaga, by było ono bezpretensjonalne i niepozorne, by ujawniało się przy okazji, a nie jako efekt celowych starań. Atrakcyjność A.D. 2011 oznacza, że się jest ślicznym od niechcenia. Buty z pozdzieraną podeszwą, spodnie przetarte, a jednak dopasowane, T-shirt wyciągnięty i sprany, ale tak szczęśliwie, że zachował się na nim nadruk z nazwą grupy artystycznej znanej tylko wtajemniczonym. Kolorowa chustka pod szyją pomięta od ciągłego zawiązywania, koniecznie jeszcze okulary rodem sprzed pół wieku, no i włosy. Włosy są, w gruncie rzeczy, najistotniejsze.
Stanowią o sukcesie – albo klęsce – autostylizacji. Teraz mężczyznom potrzebne są przystrzyżone boki, by reszta włosów tworzyła efektowną, zaczesaną do tyłu plątaninę. Żywą, trochę niesforną, dopełniającą portretu człowieka dynamicznego i nieprzejmującego się zbytnio niczym. U kobiet dwie możliwości: puszczone wolno długie włosy albo przeciwnie – przystrzyżone krótko, wysoko podgolone, czyli chłopczyce. Młode kobiety wyzwolone z ról kokietek, uwolnione od modelowania fryzury przed wyjściem na świat, który należy już do nich. Nie są mu nic winne, przeciwnie – spieszą się, by z niego czerpać, potrzebne im komfort i swoboda ruchów. Niewiele z nich wie, że ten wybuch wolności już kiedyś nastąpił, że krótkie włosy, noszone dziś bez ceregieli, są odtworzeniem bulwersujących pomysłów sprzed 100 lat. Dzisiejsze chłopczyce swój image zawdzięczają zdesperowanej francuskiej aktorce i synowi polskiego szewca, który w Paryżu obwołał się dyktatorem kobiecych głów.
Loki w miodzie
Kiedy w 1976 r. w Sieradzu zmarł Antoni Cierplikowski, „Le Figaro" żegnał „artystę, który na równi z Coco Chanel stworzył kobietę nowoczesną". Ona wyzwoliła ją z ciężkich sukien i krępujących halek, a on ściął jej włosy na krótko. Chłopczyca to ich wspólne paryskie dziecko. Chanel zadbała, by jej dorobek i marka przetrwały, Antoine – najważniejszy XX-wieczny stylista fryzur – trwa raczej w pamięci fachowców. Jednak wystarczy zerknąć na tłumek przed warszawską kawiarnią, by zobaczyć, że wciąż jest dyktatorem.
Każda kobieta, która odwiedza salon fryzjerski, gdzie jej włosy są myte, farbowane, suszone, strzyżone i stylizowane, jest dłużniczką Antoine'a. Pierwszy tego typu zakład otworzył właśnie on, przed 100 laty w Paryżu, przy Rue Cambon 5. Czasy były takie, że włosy częściej się pudrowało, niż myło, a zamiast strzyc – upinało na czubku głowy. Antoine z trudem lansował pielęgnacyjne hasło „umyj włosy raz w tygodniu". Salon z suszarkami i umywalkami, szamponem, koloryzacją i lakierem do włosów był sensacją. Przesiadujące w nim damy, poddawane wielogodzinnym zabiegom, mogły się dla rozrywki rozglądać po ścianach, na których wisiały obrazy Picassa i Modiglianiego. Antoine socjalizował się z autorami dzieł podczas przyjęć w swym paryskim domu ze szkła. Jako fryzjer największych aktorek – powierzały mu się m.in. Greta Garbo, Isadora Duncan, Marlena Dietrich, Betty Davis i Josephine Baker– szybko sam stał się gwiazdorem i podejmował dziennikarzy.
Ale wcześniej była fabryczna Łódź, ponura suterena i pięć franków w kieszeni. – Ależ Antosiu, twoje miejsce jest w Paryżu! – miał usłyszeć nastolatek terminujący u wuja w Łodzi w pierwszych latach XX stulecia. Żona zamożnego fabrykanta zjawiła się na uczesanie, ale właściciel zakładu był pijany i chłopak ratował sytuację najlepiej, jak umiał. Umiał sporo, bo wybujałą fantazję trenował wcześniej na głowie młodszej siostry w rodzinnym domu w Sieradzu. Układał jej loki, a gdy nie chciały się trzymać, smarował je miodem. Tak się narodził lakier do włosów, a w każdym razie piękna legenda, jedna z wielu, które składają się na znakomicie wystylizowany wizerunek słynnego stylisty. Ojciec Antosia był szewcem i wymarzył sobie dla syna karierę medyczną, ale matka, dostrzegłszy talent chłopca, wysłała go na praktyki do miejscowego cyrulika. Gdy się podszkolił, pojechał do wuja. Zanim dotknął brzytwy i grzebienia, pracował miotłą. Łódzkie matrony szybko poznały się na zdolnościach chłopca, ale on już wtedy marzył o Paryżu.
Kiedy wysiadł z pociągu na tamtejszym dworcu, cały jego majątek sprowadzał się do futrzanej czapki, grzebienia, pięciu franków oraz adresu pewnego fryzjera. Ten przyjął go do pracy i szybko wysłał na południe kraju, by tam – w perukarni – uczył się fachu. Cierplikowski – wtedy już zwany „rosyjskim chłopcem Antoine'em (Polski nie było wówczas na mapie, a chłopak posługiwał się rosyjskim paszportem) – pracował po kilkanaście godzin dziennie i prawie nie opuszczał ciemnej sutereny pod zakładem fryzjerskim. Ale często odwiedzały go aktorki rewiowe. To one, chwaląc się wymyślnymi fryzurami, wydobyły go z podziemia. Antoine zaczął czesać damy z towarzystwa, jednej – która nie miała obowiązkowego w czasie balu nakrycia głowy – ułożył kapelusz z włosów.