Egotyk z rozbitej rodziny, pozbawiony kontaktu z ojcem w wieku 15 lat i potem publicznie na ten fakt się skarżący, mason dorastający w zlaicyzowanym społeczeństwie – wyrósł na potwora, który uwierzył, że tylko masakra na czterdzieści fajerek może coś zmienić. W jakim stopniu na jego radykalizm wpłynęło spychanie do sfery tabu dyskusji o problemach związanych z imigrantami?
Zbyt proste? Tak, to prawda. Ale w dziesiątkach analiz o Andersie Behringu Breiviku lewica nie krępuje się wrzucać do obozu moralnie współwinnych za mord wszystkich tych, którzy przestrzegają przed skutkami multikulturalnej utopii. Jak zwykle w takich dywagacjach nie ma mowy o problemie zła, jakie opanowuje ludzi – kwestii, której nie da się wytłumaczyć racjonalnie. A szczególnie trudno, gdy odrzuca się transcendentną walkę dobra ze złem.
Skoro zbrodnia Andersa Behringa Breivika skłania do szukania współsprawców – to czemu by podobnych wniosków nie snuć przy okazji śmierci od narkotyków Amy Winehouse? Czy akcja „Krytyki Politycznej" pod hasłem „Odczarować narkotyki" nie grozi aby podobnymi tragediami w Polsce? Czy brak aury bezwzględnego potępienia zażywania narkotyków nie przyczynił się pośrednio do smutnego końca pieśniarki?
Zbigniew Hołdys uległ, jak się zdaje, namowom redaktorów „Wprost" i dał się obsadzić w roli autora wywiadu z generałem Wojciechem Jaruzelskim. Pozornie ciekawy pomysł – rockman upozowywany na kogoś, kto w stanie wojennym walczył ze sceny z systemem, teraz staje oko w oko z byłym adwersarzem. Idea może atrakcyjna, ale z rozmowy nic ciekawego nie wynikło. Naturszczyk Hołdys zadaje w wywiadzie naiwne pytania, a wciąż sprawny intelektualnie generał wciska mu bez problemów kit o swoim rzekomym wallenrodyzmie i wiernej miłości do wolnej Polski. Trzeba było późniejszej dociekliwości Piotra Gontarczyka z IPN, który na łamach „Rzepy" wskazał na dziesiątki mniejszych i większych kłamstewek generała na temat swojej przeszłości. Nikogo tak łatwo się nie wykorzystuje jak pyszałków przeświadczonych o swojej misji rockowego guru.
Prezydent Bronisław Komorowski złożył kwiaty na bulwarze imienia Lecha i Marii Kaczyńskich w Batumi, co natychmiast ogłoszono w mediach jako dowód szacunku obecnej głowy państwa dla swego poprzednika. Ale nikt już nie zapytał, dlaczego ulica nosząca imię prezydenckiej pary może być w Batumi, ale już nie w Warszawie? Dlaczego pomnik ku czci prezydenckiej pary może stać w pomorskim Skórczu, ale już nie w Warszawie?