Ale to jedyny minus „Śniadania z kangurami". Reszta jest pyszniutka – opowieści o premierze, który zniknął w odmętach i nigdy go nie odnaleziono, o jedynym na świecie (chyba?) sklepie zoologicznym, który prócz karmy dla kotów sprzedaje pornografię sado-maso, o tym, kto jest bardziej obłąkany niż wykastrowane węże, a nawet o wielkich rzeźbach przedstawiających istoty, których „jaja kołyszą się na wietrze".
Prawda jest taka, że każda podróżniczo-humorystyczna opowieść Brysona pełna jest anegdot, ale te z jego australijskich peregrynacji wydają się szczególnie zabawne, a już na pewno są najbardziej pokręcone. Zresztą cała Australia jawi się w jego wspomnieniach jako miejsce wyjątkowo dziwaczne w niemal wszystkich kwestiach – od polityki po roślinność, od historii po zabójczą faunę. Jest też jednym wielkim paradoksem. Z jednej strony do bólu przeciętna, ze swoimi najzupełniej zwyczajnymi pasjami, jak zimne piwo, czarna kawa, surfing i smażona wołowina. A z drugiej tak bardzo podobna do innej, obcej planety, jak tylko to można sobie wyobrazić.
I jeszcze jedna dobra wiadomość – to nie jest książka pisana tylko dla zgrywy. Imponuje mnogość poważnych informacji, które udało się autorowi upchnąć w niespełna 20 rozdziałach. Bryson, bawiąc – uczy, ucząc – bawi, ale przede wszystkim wyszedł mu hymn pochwalny ku czci niezwykłego kontynentu i ludzi, którzy go zamieszkują. Nawet gdy kpi (często!) z Australijczyków, czuć, że robi to z zazdrością. W końcu kto by nie chciał żyć w krainie, gdzie liczba cudów natury na głowę mieszkańca jest największa na świecie, która od dekad sytuuje się w czołówce wszelkich rankingów krajów najlepszych do życia, wynalazła własne słowo na określenie kobiecych piersi oraz obrotową suszarkę na pranie.
Bill Bryson „Śniadanie z kangurami. Australijskie przygody", Zysk i S-ka 2011, wyd. I, 356 stron