Niemniej podaje pan bardzo ciekawe zestawienia strat, na przykład w lotnictwie. Okazuje się, że w 1944 roku Związek Sowiecki stracił 24 800 samolotów, ale sensacyjnie brzmi wiadomość, że w boju tylko 9700 z nich. Co z resztą? Wiedzieliśmy, że w 1941 roku wiele maszyn zostało zniszczonych na lotniskach, na pasach startowych czy w hangarach. Ale w roku 1944? Czyżby tak wysoka była ich awaryjność?
Zadziałało wiele czynników.
W 1944 roku za sterami samolotów bojowych siadali piloci bezpośrednio po kursach, na których uczyli się i trenowali tylko na szkolnych maszynach. W fabrykach samolotów na Syberii pracowników wziętych do wojska zastępowały wygłodzone kobiety i dzieci, którym narzucano mordercze plany. Publiczną tajemnicą stało się, że jakom-3 przy dużej szybkości odpadały skrzydła. Nie inaczej było w broni pancernej.
Czołgom, ściśle mówiąc pogromowi pancernemu w roku 1941, poświęcił pan oddzielną książkę. Ten pogrom łatwiej byłoby pojąć, gdybyśmy trzymali się popularnej niegdyś tezy o wyższości uzbrojenia niemieckiego nad sowieckim. Tymczasem teza ta wobec faktów się nie broni.
Czołgów mieliśmy więcej niż wszystkie armie świata razem wzięte. A taki T-78 absolutnie górował nad wszystkimi niemieckimi maszynami. Niemcy nie dysponowali też, na przykład, żadnym czołgiem porównywalnym z ciężkim, pięcio- wieżowym T-35. Ale jeśli wychodzi na jaw, że ponad 70 procent strat wynikało z niesprawności czołgów, to w istocie mieliśmy do czynienia z jednym wielkim złomowiskiem.
A jednak o początkowych klęskach Związku Sowieckiego nie sprzęt chyba decydował, a przynajmniej nie tylko on. Sołonin uważa, że zadecydował brak motywacji u żołnierzy połączony z brakiem umiejętności czysto wojskowych. Zgadza się pan z nim?
W 1941 roku z nowoczesną, ówcześnie najlepszą, co nie znaczy najlepiej uzbrojoną, armią na świecie starło się wojsko feudalne. Wyróżnikiem sowieckiego zbrojenia się, a było ono niezwykle intensywne, była nieprawdopodobna wręcz nieskuteczność. Dla porównania: Armia niemiecka już w 1930 roku miała wszystkie potrzebne jej systemy dopracowane w każdym elemencie. Pracowano nad tym od zakończenia I wojny światowej. Guderian zamawiał czołgi, przedstawiając warunki, jakie muszą spełniać, i takie czołgi otrzymywał. Ale konkretne osiągi trenowane były na wozach z napędem... rowerowym. Nikomu to nie przeszkadzało. W Związku Sowieckim zaś, gdy wyeliminowano dawnych, rewolucyjnych dowódców, wraz z nimi pozbyto się klasycznej artylerii. Zastąpić ją miały uniwersalne działa odrzutowe przydatne rzekomo wszędzie, w każdej broni. Trwało tak sześć lat, aż rozstrzelano Tuchaczewskiego i tych wszystkich, którzy mu służyli. I wtedy okazało się, że potrzebujemy jednak klasycznej artylerii, że nagle niezbędne są nam moździerze. Coś więc wypatrzono i skradziono z Włoch, coś z Niemiec. A nie było mowy o tym, żeby najpierw sprawdzić dobrze nowy rodzaj sprzętu, a dopiero potem wdrożyć go do produkcji. Jak Tuchaczewskiemu spodobała się jedna tankietka, to natychmiast zamówił ją w... trzech tysiącach egzemplarzy.
Złe dowodzenie, fatalna organizacja... Co jeszcze?
Zatrzymałbym się nad organizacją właśnie. Poszczególne dywizje działały w oderwaniu od jednostek pancernych, a atakujące czołgi nie miały osłony z powietrza. Co do dowodzenia zaś to angielski teoretyk wojskowości Fuller podkreślał, że było ono podstawową słabością Rosjan w II wojnie światowej, a największą siłą rezerwy.
Nie wyróżniłby pan żadnego z wyższych dowódców? Przecież nie wszyscy byli tępymi brutalami i niedoukami.
Myślę, że najbardziej utalentowany był Konstanty Rokossowski. Zebrał wokół siebie dobrych oficerów, niezłych żołnierzy, choć Niemcy mówili o nich „banda Rokossowskiego". Niemałą jego zasługę widziałbym w tym, że nie bił swych podwładnych, nie uprawiał mordobicia jak Żukow czy Koniew, Jeremienko i Kulik. W Armii Czerwonej obowiązywała hierarchia: marszałek bił generała, generał pułkownika, i tak do samego dołu. Wyjątki były nieliczne: Mieriedow, Gorbatow. Ten ostatni nie posługiwał się nawet grubym słowem, nie pił, nie grał w karty, nikt nie słyszał o jego wojennych romansach, za to na froncie była też jego żona. Wszystko to razem było jak na Związek Sowiecki niewiarygodne.
W wydanych w Polsce „Dziesięciu uderzeniach Stalina" w tych miejscach, które pozostają w największej sprzeczności z ustaleniami historyków polskich, tłumacz Witold Stefanowicz dał odpowiednie przypisy. Jedno zdanie umknęło chyba jednak jego uwagi, a domaga się komentarza. Otóż pisząc o walkach na Ukrainie, powiada pan: „W latach 1941 – 1944 UPA walczyła z Niemcami, oddziałami polskiej Armii Krajowej oraz partyzantami radzieckimi". Owszem, utrzymują tak apologeci Bandery, ale naprawdę UPA w hitlerowcach widziała sojuszników niemal do końca.
Rzeczywiście, brzmi to zdanie nazbyt ogólnie, choć w działaniach partyzanckich trudno o kategoryczne sądy, bo z kim, dajmy na to, walczył Kowpak? Ale są to sprawy pasjonujące i czekają na wyjaśnienie. Jedna z przygotowywanych obecnie przeze mnie prac dotyczy właśnie partyzantki sowieckiej, polskiej, białoruskiej i ukraińskiej działającej na obszarze zachodniej Białorusi, zachodniej Ukrainy i wschodniej Polski. Z dawnych podręczników i książek historycznych dowiedzieć się można było jedynie o współdziałaniu tych formacji we wspólnej walce z faszyzmem. A cóż to było za współdziałanie, skoro partyzanci sowieccy jednego dnia walczyli ramię w ramię z Polakami z Armii Krajowej, a nazajutrz ich rozbrajali?
Władimir Bieszanow (ur. 1962) jest byłym oficerem sowieckiej marynarki wojennej. Po rozpadzie ZSRR wystąpił z wojska. Podejmował różne prace, był m.in. kierownikiem tartaku, spedytorem, szefem klubu, redaktorem w wydawnictwie. Od 1996 r. wykłada dzieje wojskowości na Uniwersytecie Pedagogicznym w rodzinnym Brześciu. Jest autorem kilkunastu bardzo popularnych książek, m.in. wydanych też w Polsce przez Bellonę „Pogromu pancernego 1941" i „Roku 1944. Dziesięciu uderzeń Stalina".