Jest w tej książce dużo więcej zgrabnych odzywek, bez których solidny mroczny kryminał obejść się nie może. Davisowi służy życie w Hollywood – sprzedał wielkiemu studiu scenariusz i trafił między gwiazdy, ale karta szybko się odwróciła. Dziś sądzi się z wytwórnią, a jego małżeństwo znalazło się na krawędzi rozpadu. To wszystko jednak betka w porównaniu z tajemniczymi prześladowcami, którzy najpierw zaczynają go inwigilować, potem nim manipulować, a na końcu wrabiają w morderstwo. Po co? I dlaczego akurat jego?
Hurwitz zna się na robocie: ma talent do tworzenia udanych postaci. Przez pierwsze 100 stron bardziej od intrygi kryminalnej ciekawi nas, czy Patrick i Ariana spróbują poskładać swój potrzaskany związek. Oboje mają swoje słabości, oboje bardzo łatwo polubić. Dotyczy to także licznych postaci drugiego planu – policjantki Sally, kolegów Patricka z uczelni, dziwacznego paparazzi czy starzejącego się ochroniarza wytwórni. W tle innym bohaterem książki jest Los Angeles, ze swoim kręćkiem na punkcie ekologii, fijołem na punkcie przemysłu filmowego, obsesją fizycznej doskonałości i niezdrową ciekawością wszystkiego co chore, zbrodnicze i przestępcze. Podobne pejzaże znamy z powieści Jonathana Kellermanna.
Odkryłem Hurwitza dzięki pochwałom, których nie szczędzili mu w USA koledzy po fachu, wymieniając go jako jeden z największych talentów nowego pokolenia, a jednocześnie narzekając, że nie zdobył rozgłosu, na jaki zasługuje. Myślę, że wiem, gdzie szukać przyczyn.
Inflacja spowodowana gigantyczną podażą kryminałów wywołała fabularny wyścig zbrojeń. Aby być oryginalnym, trzeba wymyślać intrygi coraz bardziej fantastyczne. W „Labiryncie śmierci" mechanizm pułapki zastawionej na bohatera jest niesłychanie precyzyjny, ale tak mało prawdopodobny, że przesuwa całość w stronę spiskowych thrillerów spod znaku Pattersona. Tyle że w tych ostatnich postaci i styl się nie liczą, idzie głównie o tempo akcji i kolejne piętra zawikłania zagadki. Hurwitzowi to nie wystarcza – on chce być prawdziwym pisarzem, a nie władcą marionetek jak Ludlum. Jednocześnie, by być oryginalnym, tworzy fabuły mocno udziwnione. I tak trafia do piekła „pomiędzy" – zbyt literacki dla fanów Pattersona, zbyt nieprawdopodobny dla miłośników Chandlera czy Ellroya. Jak to w czarnych kryminałach – cokolwiek zrobisz, będziesz musiał za to słono zapłacić.