Bogatsza o dostęp do informacji publicznych, desegregację rasową, z poszerzonymi granicami wolności słowa i równouprawnieniem kobiet. Feminizm nie domagał się wtedy nadzwyczajnego traktowania w miejscu pracy, specjalnych emerytur, partyjnych parytetów i gwarantowanej puli stanowisk kierowniczych. Feminizm lat 60. i 70. to była autentyczna walka z usankcjonowanym seksizmem. Kobiety domagały się szacunku, który nie miał być już tylko wypadkową liczby dzieci i dobrego zamążpójścia. Żądały pełnych praw zarówno konstytucyjnych, jak i zwyczajowych do zarządzania firmą, zasiadania w ministerialnych fotelach, wspólnego z mężem podejmowania rodzinnych zobowiązań finansowych. To trudna walka o otwarcie zawodów, o równą płacę za równą pracę. Ale nikt nie mówił o równej płacy za krótszą pracę czy wcześniejszej emeryturze za rodzenie dzieci. Wszystko, czego domagały się matki i babki współczesnych feministek, to przejrzystych, niefaworyzujących mężczyzn reguł gry.
To już historia. Nowy feminizm niewiele ma wspólnego z równościowymi hasłami tamtej epoki. Dziś to koncept systemowych nierówności i postaw roszczeniowych. Współczesne feministki żądają dotacji z budżetu, ulg, parytetów, finansowania emerytur kosztem reszty społeczeństwa i ograniczania praw mężczyzn.
Ideolożek, oprócz infantylnej zabawy z dopisywaniem żeńskich końcówek do męskich form i przypisywania damskich cech męskim bohaterom bajek, nic nie różni od skrajnej lewicy usiłującej obalić wolny rynek, wprowadzić ustrój socjalistycznej dystrybucji i centralnie sterowanego społeczeństwa.
Feministki, podobnie jak ich koledzy ze skrajnej lewicy, niechętne są konkurencji na rynku pracy, domagają się awansów i stanowisk w zarządach z racji płci, a nie kwalifikacji. Gwarantowanej puli w parlamencie, nie dlatego, że tak zażyczyli sobie wyborcy, ale dlatego, że nie wolno takich decyzji zostawiać masom. Ostatnie pomysły zawodowych wyzwolicielek, gdyby nie były takie śmieszne, byłyby naprawdę groźne. Lewicowe organizacje kobiece chcą, żeby rząd regulował i sprawdzał podział obowiązków domowych między mężem a żoną. Czy jak wolą – między partnerem a partnerką. Te same hasła, które przed niespełna pół wiekiem miały pomagać kobietom w walce o równość, stały się narzędziem do propagowania tradycyjnej lewicowej dyskryminacji. Feministki są tu zaledwie popychadłem w rękach mocno zmaskulinizowanych lewicowych partii politycznych.
Co więcej, wykształcone i medialnie obyte feministki stają się wygodnym narzędziem do walki z inaczej myślącymi kobietami. Charakterystyczny dla współczesnego feminizmu protekcjonalny ton, coraz częściej kierowany jest przeciwko innym kobietom, a nie mężczyznom. Przywołuje do porządku „głupiutkie" panie błądzące po prawej stronie sceny. Oświeca kobiety hołdujące konserwatywnym wartościom i niemogące się wyrwać z „pułapki" katolicyzmu. Jak absurdalnie by to brzmiało, fronty „wojny płci" przebiegają dziś wzdłuż podziałów ideologicznych, a nie płciowych. Feministki szybciej zaatakują działaczkę kółka różańcowego niż rozwiązłego przywódcę partii lewicowej.