Reklama

Pisarzu, ulecz się sam

Aktualizacja: 12.10.2012 11:54 Publikacja: 12.10.2012 11:53

Jak to dobrze, że ta książka jest króciutka", pomyślałem, odkładając „Pisarza rodzinnego". Ale cieszyłem się nie dlatego, że mnie nudziła i irytowała (wręcz przeciwnie), tylko dlatego, że jest pełna emocji, czasem przesadnych – a jak wiadomo, nadmiernie długie ciągnięcie wysokiego C nie jest zdrowe.

Francuski debiutant (późny co się zowie, bo pięćdziesięciolatek w chwili pisania książki) wybrał formę króciutkich, migawkowych rozdziałów, którymi opowiada historię dość zwyczajnej rodziny i jej dość zwyczajnych/niezwyczajnych losów. Nie wiem, na ile opierał się na własnej biografii – i nie potrzebuję tego wiedzieć. Realia są w sztuce nieważne, jeśli tylko emocje okazują się prawdziwe (wiedział o tym Frank Capra, kręcąc swoje bajkowe opowieści o Ameryce, nie wiedzą o tym scenarzyści seriali TVN).

Tytuł „pisarz rodzinny" wyjaśnia wiele – to świadome nawiązanie do lekarza rodzinnego. Bo w końcu czym jest proza, która nie ocala narodów ani ludzi lub choćby nie cementuje rodzin? Narrator tej opowieści pisarzem rodzinnym zostaje w wieku lat siedmiu, po wygłoszeniu własnej autorskiej rymowanki. Jak się okaże, przekleństwo przymusu składania słów będzie prześladować go już na stałe. „Pisanie uzdrawia" – rzekł mu w dzieciństwie ojciec, wręczając jedną z powieści Jeana Giono. Lata płynęły, a nasz bohater pisał, pisał, pisał – najpierw nie to, co mógłby opublikować, potem nie to, z czego chciałby być dumny. Układanie słów okazało się rzemiosłem zdradliwym i zwodniczym – ale samo życie nie było specjalnie inne. Okazało się też kompletnie nieprzydatnym na kolejnych zakrętach losu: podczas choroby brata, ojca, rozwodu rodziców, rozpadu własnego małżeństwa. Oto paradoks: specjalista (bohater zostaje wysoko opłacanym copywriterem reklamowym) od układania słów tak, by sprzedawały produkty warte setki milionów, nie potrafi ułożyć choćby jednej linijki, o której mógłby powiedzieć, że uzdrawia. Ale próbuje. Z jakim skutkiem? Przeczytajcie książkę Delacourta, to się dowiecie.

Jako że sam autor tej powieści jest wytrawnym składaczem słów (weteranem reklamy, tak jak jego bohater) – buduje swą opowieść z chirurgiczną precyzją, nie rozpisując się zanadto i wiedząc doskonale, jak zagrać na uczuciach czytelnika. W drugiej połowie książki jego skłonność do melodramatycznych koincydencji i zwrotów akcji bywa męcząca. Wynagradza ją jednak delikatność, z jaką Delacourt analizuje sploty uczuć wiążących swoich bohaterów. Całkiem zwyczajnych uczuć. Bo kto powiedział, że wszystkie książki muszą być o rzeczach niezwykłych?

Grégoire Delacourt, „Pisarz rodzinny", Drzewo Babel 2012,,

Reklama
Reklama

Jak to dobrze, że ta książka jest króciutka", pomyślałem, odkładając „Pisarza rodzinnego". Ale cieszyłem się nie dlatego, że mnie nudziła i irytowała (wręcz przeciwnie), tylko dlatego, że jest pełna emocji, czasem przesadnych – a jak wiadomo, nadmiernie długie ciągnięcie wysokiego C nie jest zdrowe.

Francuski debiutant (późny co się zowie, bo pięćdziesięciolatek w chwili pisania książki) wybrał formę króciutkich, migawkowych rozdziałów, którymi opowiada historię dość zwyczajnej rodziny i jej dość zwyczajnych/niezwyczajnych losów. Nie wiem, na ile opierał się na własnej biografii – i nie potrzebuję tego wiedzieć. Realia są w sztuce nieważne, jeśli tylko emocje okazują się prawdziwe (wiedział o tym Frank Capra, kręcąc swoje bajkowe opowieści o Ameryce, nie wiedzą o tym scenarzyści seriali TVN).

Reklama
Plus Minus
„Bałtyk”: Czy warto było
Plus Minus
„Lucky Jack”: Trzy cytryny, cztery wiśnie
Plus Minus
„Lekarz w Himalajach”: Góry i medycyna
Plus Minus
„Obcy: Ziemia”: Satyra na kulturę start-upów
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Jacek Kopciński: Proza wożona pod siodłem
Reklama
Reklama