Niewątpliwie był on wówczas bardzo popularny.
Ale na dowodzeniu znał się słabo. Jego kompetencje nadawały się do dowodzenia najwyżej brygadą. Zresztą Roman Dmowski był takiego samego zdania.
To czemu postawiono go na czele Armii Ochotniczej?
A to akurat było sprytne zagranie. Gen. Haller ze względu na swoją popularność i legendę Błękitnej Armii, z którą dotarł do Polski, świetnie nadawał się na agitatora. Pomagała mu w tym jego religijność ocierająca się o dewocję. Wszystko to pobudzało morale i poprawiało nastroje w wojsku.
Ale czy miało to znaczenie militarne?
Od lipca zaczęły powstawać obywatelskie komitety obrony państwa, w skrócie nomen omen OKOP, poprzez które wzywano do zaciągu ochotniczego. To dało efekt.
Problemem wojska, gdy przygotowywało się do obrony Warszawy, był nie tylko brak sprzętu czy amunicji, ale też kiepskie morale. To była armia, która od wielu już tygodni jedynie się cofała. Wlanie w jej szeregi ochotników – tysięcy wierzących w zwycięstwo i zdeterminowanych – spowodowało z jednej strony wyraźną poprawę nastrojów, a z drugiej przekonanie, że za armią solidarnie stoi społeczeństwo.
O co walczył przeciętny żołnierz z poboru?
O Polskę oczywiście.
Ale jaką?
Ta wizja siłą rzeczy musiała być uproszczona. Była wypadkową wiedzy wyniesionej z domu i propagandy przyfrontowej. OKOP-y zorganizowały profesjonalny aparat agitacyjny. W strukturach wojska też działała propaganda, w którą zaangażowane były takie nazwiska jak Juliusz Kaden-Bandrowski czy późniejsi skamandryci Kazimierz Wierzyński i Jan Lechoń. To były wiersze, filmy, teatrzyki, prasa, druki ulotne, gospody etc. Obiecywano wymarzoną Polskę, sprawiedliwą, taką z przeprowadzoną reformą rolną. Witos wzywał chłopów, mówiąc: to jest nasza ojczyzna i my możemy ją uczynić lepszą, ale najpierw ją obrońmy. Do tego jeszcze kwestia wiary – Kościół stanął murem za Polską, a nuncjusz apostolski był jednym z nielicznych zachodnich dyplomatów, którzy w chwili zagrożenia nie opuścili stolicy. Postawa Kościoła nie dziwi, bo zdawano sobie sprawę ze stosunku bolszewików do wiary.
W efekcie tych wszystkich gestów chłopi poczuli się ważni. Abstrahując od tego, że w przeciwieństwie do I wojny światowej wojna polsko-bolszewicka to naprawdę „nasza" wojna. Obok tych wielkich wartości jak wiara, ojczyzna, były też kwestie bliższe. Chłop walczył nie tylko o ziemię ojczystą, ale także o własną ziemię, którą bolszewicy mogli mu zabrać czy spalić.
Walczył też o swoją żonę, którą najeźdźcy niechybnie by mu zgwałcili. Wizerunek bolszewików z polskich plakatów propagandowych kazał spodziewać się po nich wszystkiego najgorszego i to oddziaływało na wyobraźnię. Podobnie zresztą jak opowieści dezerterów o wyrzynaniu jeńców i rannych.
Wreszcie Piłsudski był czuły na kwestie relacji oficerów z żołnierzami – tak było już w czasach Legionów. Ci, którzy przeszli przez Legiony czy Polską Organizację Wojskową, rozumieli potrzebę demokratyzmu w armii – nie „proszę pana", tylko „obywatelu". To też działało na wyobraźnię. Oczywiście oficerów proweniencji legionowej było niewielu, ale nie lekceważyłbym tego klimatu, na który zwracano uwagę także w późniejszym okresie, już na stopie pokojowej.
Po raz pierwszy też w sprawę ojczyzny zaangażowano kobiety, którym wcześniej dano prawo głosu.
Jednak i tu była pewna kontynuacja. Kobiety były już w służbie wywiadowczej i kurierskiej w Legionach, działały w POW. Oddziały kobiece pojawiały się w wojnie polsko-ukraińskiej. Ale rzeczywiście w czasie tej wojny naprawdę służą w prawie wszystkich rodzajach sił zbrojnych: w piechocie, w artylerii czy w kwatermistrzostwie. Postacią symboliczną jest tu dla mnie Maria Wittek, którą w 1991 r. mianowano generałem brygady, w uznaniu zasług z czasów walk o granice, z czasów II Rzeczypospolitej i II wojny światowej. Ale oczywiście przykładów kobiet, dla których wojna polsko-bolszewicka była „ich" wojną, jest więcej.
Jak zachowała się Warszawa w obliczu decydującego starcia?
Napięcie, skupienie, oczekiwanie – tak bym określił nastrój w stolicy. Oczywiście zdarzały się przypadki sabotażu z rąk komunistów, ale nie zaburzały spokoju. Ewakuowano instytucje, które na bezpośrednim zapleczu frontu nie były niezbędne. Również rząd Witosa trwał na posterunku. Nie było jednak paniki. Tu i ówdzie pojawiały się procesje, odprawiano msze w intencji ojczyzny.
Czyli młodziutkie państwo polskie zdało w 1920 r. egzamin?
Tak jak zdało go społeczeństwo. To był swego rodzaju test, bo o ile w I wojnie światowej Polacy walczyli z obowiązku, o tyle wojna polsko-bolszewicka jest „naszą" wojną. Ona jest ważnym fundamentem naszej współczesnej narodowej mitologii. Bez niej byłoby trochę tak, jakby ta niepodległość w 1918 r. spadła nam z nieba. Nasz zbrojny wkład w zwycięstwo Ententy był znikomy. Dopiero wojna 1920 r. dowiodła, że niepodległość nie tylko przyjmujemy, jak podarek z Paryża, ale także potrafimy o nią walczyć na śmierć i życie. Ale było to możliwe dzięki zaangażowaniu polskiego chłopa i robotnika – to o nich rozbiła się idea wszechświatowej rewolucji bolszewickiej w wydaniu Lenina.
Prof. Janusz Mierzwa jest historykiem, pracownikiem UJ. Zajmuje się m.in. historią społeczną i dziejami administracji II RP. Niedawno wraz z Piotrem Cichorackim i Joanną Dufrat wydał książkę „Oblicza buntu społecznego w II Rzeczypospolitej doby wielkiego kryzysu (1930–1935). Uwarunkowania, skala, konsekwencje" (Towarzystwo Wydawnicze Historia Iagellonica, Kraków 2019). W latach 2013–2015 był dyrektorem Muzeum Armii Krajowej im. gen. Emila Fieldorfa „Nila" w Krakowie