Utarło się nad Wisłą, że ludzie postulujący przywrócenie monarchii są uważani za błaznów albo wariatów, ale już pytanie, ile koronowanych głów zasiada na europejskich tronach, najczęściej trafia w absolutną intelektualną pustkę. Coś nam wiadomo o królowej Elżbiecie, słyszeliśmy, że belgijskie tabloidy ścigają się w kwestii ustalania rzekomego ojcostwa króla Alberta, gdzieś tam w odległych krańcach mózgu tłucze się informacja, że w Monako rządzą książęta, ale pomysł, że Polska jeszcze niecałe sto lat temu była formalnie królestwem, przychodzi do głowy z rzadka i z kłopotami.
Tylko studenci historii (i ich profesorowie) wiedzą powszechnie, że 7 października 1918 roku niepodległość Polski ogłosiła Rada Regencyjna, a więc organ, który zastępował króla. Co prawda powołali ją zaborcy, a i działała niedługo, bo już 14 listopada uległa samorozwiązaniu, przekazując pełnię władzy w ręce Naczelnego Wodza, ale jakoś wtedy nikomu nie przyszło do głowy, że była kompletną efemerydą. Jej decyzje szanowali Niemcy i gdyby nie legenda, mit i sam fakt istnienia Józefa Piłsudskiego, który niósł z sobą idee „postępowe", historia mogła się potoczyć inaczej i zamiast naczelnika mogliśmy mieć na tronie porządnego króla.
Co znaczy ów przymiotnik? Kimże miałby być ów „porządny" monarcha? Tu problem się zaczyna, bo ile dla monarchistów przywrócenie monarchii to oczywista oczywistość, to kwestia obsadzenia tronu bardziej dzieli, niż łączy. A dzieli do tego stopnia, że sprawę przywrócenia polskiej korony – rzec można – kompletnie paraliżuje.
Narodowym nieszczęściem jest to, że monarchia w Polsce została przez historię brutalnie zgwałcona. Rozbiory przerwały ciągłość na polskim tronie, i nawet jeśli carowie wpisywali sobie do katalogu tytułów również polską koronę, nikt nie traktował tego całkiem na serio. Poważniej traktowano już Wettynów, bo to im Konstytucja 3 maja oddawała dziedziczne prawa do polskiego tronu. Tyle że po 120 latach nawet w kręgach monarchistów nie było na Wettynów pełnej zgody.
Co więcej, kwestie personaliów były tak drażliwe, że w maju 1925 roku Zjazd Rady Naczelnej Organizacji Monarchistycznej zabronił swoim członkom jakichkolwiek dyskusji na temat osoby przyszłego króla polskiego. W 1926 kolejny zjazd uznał tego rodzaju dyskusje za „przedwczesne i szkodliwe". Mogły prowadzić do burd i awantur, a takiej kompromitacji ruch monarchistyczny z pewnością by nie przeżył.