Kto nie lubi? Pan nie lubi? Bo jak w sondażu CBOS spytano w 2006 r. Polaków, czy wieś jest roszczeniowa, czy jest zacofana, to większość odrzuciła te wielkomiejskie stereotypy powielane przez opiniotwórcze elity. Profil cech mieszkańców wsi zawierał kilka wad: niechlujni, gorzej ubrani, mniej obyci kulturalnie, ale więcej zalet – bardziej niż mieszkańcy miast gościnni, mili, życzliwi czy religijni. To Polakom się podoba, czyli jednak „wieśniaków" tzw. normalni Polacy lubią.
W Warszawie słowa „wieśniak" nie używa się jako komplementu. Spójrzmy na media, politykę, rozrywkę – „wieśniak" to obelga.
Tak, ale to specyficzne „elity" nie lubią wsi. W stereotypie wieśniaka tkwi wielka potrzeba wzmocnienia własnego dobrego samopoczucia poprzez znalezienie sobie „gorszego", do którego odnosimy nasz sukces, awans, pozycję itd. Słowo „wieśniak" jest trochę jak słowo „Żyd" czy „Cygan", oderwało się od pierwotnego znaczenia i żyje własnym życiem stereotypu.
Z czego to wynika?
Wciąż żyjemy zanurzeni w mentalności rodem z PRL, gdzie marzeniem był awans do miasta i do klasy robotniczej. Widać to i dzisiaj w polityce. Jeżeli na jakąś partię głosują mieszkańcy wsi, to niejako z definicji uważana jest ona za bardziej roszczeniową, mniej promodernizacyjną czy europejską. To nie jest bagatelna sprawa i wyłącznie problem relacji wieś–miasto, lecz ważna kwestia jakości dyskursu politycznego, bo na tym mechanizmie stereotypizacji wsi i swoistej agrofobii zbudowano mechanizm naznaczania „tych gorszych", który kolejno objął „mohery", a dzisiaj i „pisiorów". Dla przykładu: mój znajomy – młody inżynier, który głosował na PiS – usłyszał od swojego ojca inżyniera: „Jak możesz głosować na partię, na którą głosuje wieś?".
Wspomniała pani o komunistycznej propagandzie...
Bo Marks, Engels czy Lenin pogardliwie pisali o wsi – chłopi, czyli „worek kartofli", bierny, mało rewolucyjny. W PRL dobry rolnik był kułakiem przeznaczonym do likwidacji. A świat proletariacki był z definicji lepszy. Problem ma dłuższą tradycję, pisała o tym Maria Dąbrowska w książce „Rozdroże", przytaczając przykłady mało eleganckich określeń stosowanych wobec chłopów w II RP. Chodziło o drugi etap reformy rolnej, czyli powiększanie chłopskich gospodarstw metodą odkupywania przez państwo od właścicieli majątków ziemiańskich ziemi i sprzedawanie jej chłopom. Struktura agrarna przed wojną była fatalna, a ziemi nie da się kupić w sklepie. Nic więc dziwnego, że także elity II RP budowały negatywny stereotyp chłopów i partii ludowych. Coś zostało po czasach pańszczyzny...
Chce pani powiedzieć, że chłopi są naszymi Murzynami? Setki lat byli niewolnikami i w jakimś stopniu to wciąż pokutuje w naszym myśleniu o nich?
Oczywiście między chłopem pańszczyźnianym a amerykańskim, czarnym niewolnikiem na wielkiej farmie była duża różnica, ale były i podobieństwa – tania siła robocza w rolnictwie. Dąbrowska cytuje argumentację przeciwników reformy rolnej w II RP, którzy nazywali chłopów „dołami społecznymi", biologicznie niezdolnymi do awansu społecznego. Nie brzmi to znajomo? Co ciekawe, z ekonomicznego punktu widzenia pańszczyzna i niewolnictwo w rolnictwie odgrywały podobną rolę do dzisiejszej Wspólnej Polityki Rolnej Unii Europejskiej: obniżały koszty produkcji rolnej i tym samym ceny żywności. Na szczęście dziś płatności bezpośrednie zastępują pańszczyznę. I dobrze, że są te płatności, bo na rolnictwie kokosów się nie robi, a jak się robi, to zwykle kosztem cen lub jakości.
To ciekawe, że Unia prowadzi taką prorolniczą politykę, a nasi rolnicy wcale nie chcieli do niej wchodzić...
A ja się im nie dziwię. Przypomnę, że nasi politycy podkulili ogon przed Brukselą i chcieli bez żadnego sprzeciwu zaakceptować jej stanowisko – zero dopłat dla polskich rolników. Pamiętam artykuł ówczesnego wicepremiera, prof. Leszka Balcerowicza, w „Rzeczpospolitej" z 18 marca 1999 r., w którym pisał, że „płatności bezpośrednie dla polskich rolników będą ich pyrrusowym zwycięstwem i klęską dla kraju". W wielu tekstach pojawiały się opinie, że nasi rolnicy nie zasługują na dopłaty, płatności utrwalą złą strukturę agrarną, zostaną przepite i przejedzone etc. Nie wdając się w szczegóły, Unia miała sprytną argumentację – polskich rolników nie było w UE, gdy wprowadzano płatności. Ale zasady Wspólnej Polityki Rolnej są takie same dla wszystkich i wystarczyło się do tego odwołać. Jak w 1995 r. do struktur europejskich wchodziła Finlandia, to jej liderzy nie tylko wywalczyli pełne dopłaty dla swojego rolnictwa, ale jeszcze na ostrzu noża postawili kwestię większych dopłat dla rolników z północy kraju, którzy uprawiają ziemię w skrajnie niekorzystnych warunkach klimatycznych. Bruksela ustąpiła i stworzyła nowy fundusz, z którego i my dzisiaj korzystamy.
Jednak w końcu polscy politycy wywalczyli dopłaty...
Na fali frustracji rolników wyrósł nam Andrzej Lepper. Dziś już dobrze widać, że w sporze Lepper-Balcerowicz rację miał ten pierwszy. Wyobraża pan sobie dziś polskie rolnictwo w Unii bez dopłat dla rolników? Przecież Wspólna Polityka Rolna to dziś 40 proc. unijnego budżetu, a jak wchodziliśmy do Unii, to było nawet 60 proc.! To nie przypadek, że właśnie w wyborach parlamentarnych w 2001 r. partie ludowe (PSL i Samoobrona) osiągnęły najlepszy wynik po 1989 roku – łącznie 19,18 proc. Media walczyły z „roszczeniowymi" rolnikami, więc wieś głosowała na „swoje" partie. Fakt, że weszliśmy do Unii na w miarę normalnych warunkach, jest efektem strachu opiniotwórczych elit przed akcesyjnym referendum i obawą polityków PSL, iż w Sejmie zastąpi ich Samoobrona. Musieli negocjować i wywalczyli 25 proc. dopłat plus dodatkowe środki dla rolników przesunięte z II filaru.
Jednak Balcerowicz miał chyba rację, twierdząc, że struktura agrarna w Polsce jest wysoce niekorzystna.
I tak, i nie. Zapowiadał, że dopłaty utrwalą tę strukturę, czyli że dalej będziemy mieć same małe, nieefektywne gospodarstwa. Jednak po wejściu do Unii, i to „z płatnościami", średnia powierzchnia gospodarstwa rolnego wzrosła w kilka lat z niecałych 7 ha do 10 ha w 2011 r. Przy czym przez prawie 50 lat PRL – bez dopłat – średnia wzrosła z ok. 5 ha do niecałych 7 ha. Średnia powierzchnia gospodarstwa w Unii to 14 ha. Oczywiście wśród krajów starej piętnastki jest lepiej (24 ha), ale wśród nowych członków (7 ha) wypadamy całkiem dobrze. Nie jest trudno zrozumieć, że nikt nie będzie pozbywał się ziemi, gdy bezrobocie jest wysokie i nie ma alternatywy. Pracy nie ma, więc po co sprzedawać gospodarstwo?
Z politycznego punktu widzenia dopłaty dla rolnictwa to wciąż jednak problem trzeciorzędny.
I wciąż stawiam sobie pytanie, dlaczego tak jest. Dla mnie to naprawdę jest jakiś spadek po marksizmie-leninizmie, cały ten nasz pogardliwy stosunek do wsi, rolnictwa... Tak, to spadek po PRL. Wie pan w ogóle, dlaczego kolektywizacja wsi się w Polsce nie udała?
Nie wiem.
Widzi pan, dziennikarze też nie lubią wiedzieć zbyt wiele o wsi. Polecam miesięcznik IPN „Pamięć.pl" nr 3/2012, w którym opisano walkę „słabej płci" z kołchozami. W latach stalinowskich kobiety wychodziły w pole z religijnymi symbolami i uniemożliwiały traktorzystom zaoranie miedzy między polami. Śpiewały przy tym popularną pieśń maryjną „Serdeczna Matko". Także inne publikacje IPN rejestrują tamten czas, gdy w doniesieniach do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego pisano z terenu meldunki: „We wsi tej i tej powiesił się ten i ten, bo powiedział, że do spółdzielni nie pójdzie" albo „W gminie tej i tej chłopi wybijają trzodę, bo mówią, że wolą wybić, niż oddać spółdzielni". Kułacy siedzieli w więzieniach i ginęli w walce z komunistycznym systemem, ale mimo tych represji i tak wygrali – kolektywizacja się nie udała. I niech pan mi powie – dlaczego mało kto dzisiaj o tym pamięta?
Bo elity nie lubią wsi?
A widzi pan inne wyjaśnienie? O „Solidarności" Rolników Indywidualnych też nie pamiętają. To jakaś intelektualna niepełnosprawność. Nawet w sympatycznych dla wsi serialach zawsze jest ta ławeczka z piwem. W miastach piwa się przecież nie pije... Na seminarium w PAN słyszałam ostatnio, że statystyki pokazują, iż na wsi wydatki na alkohol są mniejsze niż w miastach, ale nie – w każdym serialu o wsi musi być ta ławeczka...
Chce pani powiedzieć, że wieś jest bardziej kulturalna od miasta?
Nie, bo bym wyszła na idiotkę, wprowadzając takie wielkie kwantyfikatory. Ale poziom wykształcenia mieszkańców wsi wciąż jest niższy niż mieszkańców miast. Dlaczego? Bo gdy było już wiadomo, kto zostanie na gospodarstwie, to kształciło się tych, którzy szli do miasta. Jeden dostawał ziemię – czyli majątek, innym opłacało się edukację, by dostali w mieście pracę. To oczywista oczywistość, że zacytuję klasyka.
Czyli na wsi zostawali ci niewykształceni.
Tak, a dokładniej – ci gorzej wykształceni. Stąd stereotyp „niekulturalnego" wieśniaka. Ale prowadzenie gospodarstwa też wymagało wiedzy, a ta była u doświadczonego ojca i w zasadniczej szkole rolniczej. Zna pan na pewno powiedzenie „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie"...
Mój ojciec mówił: „chłop na zagrodzie równy wojewodzie".
W łaśnie do tego dążę, bo tak samo o sobie mówił polski chłop. To było dla etosu pracy chłopa bardzo ważne – że nie miał szefa, że nikt nie mówił mu, co ma uprawiać. Może i był niewykształcony, ale ze starego samochodu musiał sam skonstruować sobie ciągnik, bo przecież w PRL do czasów Gierka ciągniki były tylko dla kółek rolniczych. Jak już miał, to sam go naprawiał, sam kalkulował dochodowość gospodarstwa etc. Był wykształcony, ale nie na uczelni, lecz w praktyce u ojca. A jeśli chodzi o kulturę tych ludzi, to o papieżu nie powiedzą – na pewno – jak pewna pani dyrektor teatru... Kiedyś wieś była wyraźnie zaniedbana. Po wejściu do UE to się zmieniło. Wystarczyły naprawdę niewielkie podwyżki dochodów i dziś, jak się jedzie przez polską wieś, to jest to już zupełnie inny świat: knajpki, lokale, hoteliki, agroturystyka...
—rozmawiał Michał Płociński
Dr Barbara Fedyszak-Radziejowska jest etnografem oraz socjologiem wsi i rolnictwa, pracuje w Instytucie Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN i na Politechnice Warszawskiej w Zakładzie Polityki Społeczno-Gospodarczej i Socjologii