Chłop równy wojewodzie

Na wsi coraz częściej ścieżki między domami zarastają. Ale sąsiad wciąż jest tam kimś, na kogo można liczyć bardziej niż w mieście.

Publikacja: 23.08.2013 01:01

Chłop równy wojewodzie

Foto: Fotorzepa, Danuta Matloch Danuta Matloch

Od niedawna liczba mieszkańców polskiej wsi rośnie. Polacy nie uciekają już ze wsi do miast?



W 2010 r. pytano mieszkańców wsi, czy chcieliby się przeprowadzić do miasta: „nie" odpowiedziało 77 proc. Rok później na to samo pytanie „nie" odpowiedziało już 81 proc. badanych. Rośnie więc atrakcyjność mieszkania na wsi, i to nie tylko wśród jej mieszkańców. Gdy pytamy mieszkańców miast, czy chcieliby się przeprowadzić na wieś, mniej więcej co trzeci z nich odpowiada twierdząco. I to niezależnie, czy pytamy przedsiębiorców, przedstawicieli kadry kierowniczej, czy ludzi biednych.



Jak to się tłumaczy?



Po pierwsze, to przejaw stylu życia elit, które przenoszą się do podmiejskich wsi w ramach awansu społecznego. Bo dom na wsi, niedaleko od miasta, to symbol awansu z mieszkania w bloku. Własny dom, własne podwórko, jednym słowem wolność. Miasto straciło moc przyciągania, bo nie oferuje licznych miejsc pracy, na co duży wpływ ma oczywiście kryzys ekonomiczny. I tu pojawia się druga przyczyna rosnącej atrakcyjności wsi – jeśli ludzie mają wybierać między biedą w mieście a biedą na wsi, to wolą klepać tę biedę na wsi. Tam ona jest po prostu mniej upokarzająca, nawet zaś skromny dom i mała działka z warzywami zawsze daje jakiś komfort.

Pańszczyzna i niewolnictwo w rolnictwie odgrywały podobną rolę do dzisiejszej Wspólnej Polityki Rolnej Unii Europejskiej: obniżały koszty produkcji rolnej i tym samym ceny żywności

W jakim sensie?

Własny dom, ziemia, produkcja na własne potrzeby... To nie daje zamożności, ba, często nie daje nawet żadnych dochodów, ale sprawia, że człowiek ma większe poczucie bezpieczeństwa. Nie będzie przecież wyrzucony z mieszkania za niepłacenie czynszu i nie musi chodzić po śmietnikach w poszukiwaniu żywności. Dla ludzi o bardzo niskich dochodach wieś jest bardziej akceptowalną formułą biedy.

Skoro małe gospodarstwo rolne nie daje dochodów, to czy mieszkańcy wsi często podejmują pracę poza nim?

Dzisiaj tylko ok. 37 proc. mieszkańców wsi utrzymuje się wyłącznie lub głównie z rolnictwa, czyli są oni zdecydowanie w mniejszości. Reszta więc normalnie gdzieś pracuje lub tej pracy szuka, bo bezrobocie na wsi – szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę wyłącznie tę grupę, która nie żyje z rolnictwa – jest wyższe niż średnio w kraju. Dlatego też nasza zagraniczna migracja zarobkowa to w głównej mierze właśnie migracja ze wsi i z małych miast.

Rzadko jednak mówi się o bezrobociu na wsi, biorąc w statystykach pod uwagę wyłącznie ludzi, którzy nie utrzymują się z pracy na własnym gospodarstwie.

Średnia bezrobocia jest wśród wszystkich mieszkańców wsi niższa, bo rolnictwo pełni rolę absorbera – gąbki wchłaniającej efekty złego stanu gospodarki. Mówiąc krótko, w gospodarstwach rolnych ukrywa się bezrobocie. Także w II Rzeczypospolitej te małe gospodarstwa w ogromnej liczbie przechowywały utajone bezrobocie, po wojnie też tak było i dzisiaj bywa tak samo. Jednak nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że specyfiką mieszkania na wsi jest bieda i brak perspektyw, bo to nieprawda. Wieś to po prostu odmienne skupisko ludzkie, inny sposób życia.

Wielu ludziom kojarzy się tylko z folklorem i ludowością.

Inny sposób życia – ale nie w tych kategoriach. W sferze wartości, stylu myślenia, deklaracji czy ocen wieś jest już bardzo podobna do miasta. Już nie ma tych zasadniczych różnic, które kiedyś były bardzo widoczne. Jeszcze w latach 90. na wsi mówiono wyłącznie źle o Balcerowiczu, otwarcie sprzeciwiano się liberalnej gospodarce i głosowano wyłącznie na partie ludowe. Ale spójrzmy, jak od reformy oświatowej za rządów AWS zmieniły się aspiracje edukacyjne i poziom wykształcenia na wsi. Dzisiaj odsetek maturzystów ze wsi (34%) i z miast (51%) kształcących się na poziomie wyższym jest zbliżony. Oczywiście różnica istnieje, ale nie zapominajmy, z jakiego poziomu wykształcenia startowaliśmy do demokratycznej Polski w 1989 r.

Młodzi bakałarze i magistrzy z terenów wiejskich wracają po studiach na wieś czy zostają w mieście?

Część oczywiście zostaje, bo często kończą takie kierunki, że praca po nich jest wyłącznie w mieście. Jednak nie jest tak, że nikt nie wraca. Polska wieś, wbrew temu, co się sądzi, wcale się nie starzeje. Powiem więcej, ona jest stosunkowo młoda. Jeśli chodzi o wskaźnik starości na wsi, to mamy jeden z najniższych w Europie. Ale inne wskaźniki demograficzne są pod wieloma względami na wsi i w mieście podobne. Jedyne, co dziwi, to fakt, że kobiety na wsi żyją dłużej niż kobiety w mieście, ale u mężczyzn jest odwrotnie. Przyczyn może być wiele, jedną z nich jest na pewno gorszy dostęp do służby zdrowia.

A jeśli chodzi o inne wskaźniki, te niedemograficzne – np. o liczbę rozwodów?

Ciągle na wsi jest mniej rozwodów, mniej nieślubnych dzieci, niższy wskaźnik przestępczości. Szczególnie w tzw. regionach zakorzenionych, bo inaczej jest w województwach pomigracyjnych. Zakorzeniony jest oczywiście wschód Polski, od Podlasia na południe, bo Warmińsko-Mazurskie jest bardziej pomigracyjne. Wsie na tzw. Ziemiach Odzyskanych w gruncie rzeczy nie różnią się zbytnio od miast, bo nie ma tam charakterystycznego dla wsi zakorzenienia w tkance społecznej. Za to na wschodzie sąsiedztwo znaczy zupełnie co innego niż sąsiedztwo w bloku. To działka przy działce rodzin, których dziadkowie i pradziadkowie też koło siebie mieszkali. To więź społeczna, która sprawia, że między mieszkańcami wsi te relacje, w których jest się chrzestnym, świadkuje się itd. są w naturalny sposób silniejsze, trwalsze i łączą mieszkańców w sposób w dużych miastach nieznany.

Jednak z tego, co pani mówi, wieś się upodabnia do miasta. Nie wpłynie to negatywnie na to zakorzenienie?

Jeśli napływowe „mieszczuchy" zdominują wiejskich „tubylców", to zapewne tak. Ale wieś nie musi być niewykształcona albo biedna, by więzi społeczne były trwałe. Znaczenie ma też to, że społeczności wiejskie wciąż są bardziej religijne. Zresztą wieś zawsze będzie mniejszą społecznością, więc i relacje w niej będą bardziej osobiste, mniej anonimowe.

Wieś rzeczywiście jest bardziej religijna?

Tak pokazują badania. W podkarpackim regularnie praktykuje ponad 60 proc. społeczeństwa, a w takim Szczecinie 19 proc. Średnio w Polsce ten wskaźnik wynosi ok. 48 proc. Zupełnie inaczej wygląda też samorządność w gminach wiejskich. Tam zna się wójta, skład rady gminy. W miastach mieszkańcy tym się nie interesują i zwykle nie traktują wyborów samorządowych tak poważnie jak na wsi.

To chyba już dobry moment rozmowy, by zadać kluczowe pytanie: kim jest polski chłop?

A kim jest polski lekarz? Kim jest polski dziennikarz? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, także dlatego że większość tych, którzy mają gospodarstwo rolne, nazywa siebie rolnikami. Dawne określenie „chłop" odchodzi do lamusa. Pan wokół chłopa zdaje się tworzyć jakiś mit, ale badania tego nie potwierdzają. Zdarza się, że rolnik mówi o sobie „producent rolny", bo to nobilituje. Chłopem się już nie określa. Socjologiczne, wymierne wskaźniki specyfiki wsi to mało liczebna społeczność, którą przez lata spajały role społeczne i zawodowe, ponieważ większość mieszkańców uprawiała ten sam zawód. Większa jest na wsi kontrola społeczna i zaufanie – ale tylko do „swoich". Klasyczna socjologia uznawała wieś za wzorzec wspólnoty, a miasto – stowarzyszenia. W mieście wchodzi się w struktury i więzi z wyboru, na wsi z urodzenia. W mieście gdzie indziej ma się rodzinę, gdzie indziej sąsiadów, kolegów z pracy i ludzi, z którymi wiąże nas hobby. Życie jest dużo bardziej zindywidualizowane.

Dlatego mówi się o anonimowości blokowisk.

Tak, takiej anonimowości na wsi nie ma. Chociaż dzisiaj mieszkańcy wsi przyznają, że są pewne zmiany, i widać, że ścieżki między domami zarastają. Prywatność więc wkracza także do wiejskich domów. Chociaż sąsiad na wsi pozostanie kimś, na kogo można liczyć bardziej niż w mieście.

Dlaczego więc tych „wieśniaków" tak nie lubimy?

Kto nie lubi? Pan nie lubi? Bo jak w sondażu CBOS spytano w 2006 r. Polaków, czy wieś jest roszczeniowa, czy jest zacofana, to większość odrzuciła te wielkomiejskie stereotypy powielane przez opiniotwórcze elity. Profil cech mieszkańców wsi zawierał kilka wad: niechlujni, gorzej ubrani, mniej obyci kulturalnie, ale więcej zalet – bardziej niż mieszkańcy miast gościnni, mili, życzliwi czy religijni. To Polakom się podoba, czyli jednak „wieśniaków" tzw. normalni Polacy lubią.

W Warszawie słowa „wieśniak" nie używa się jako komplementu. Spójrzmy na media, politykę, rozrywkę – „wieśniak" to obelga.

Tak, ale to specyficzne „elity" nie lubią wsi. W stereotypie wieśniaka tkwi wielka potrzeba wzmocnienia własnego dobrego samopoczucia poprzez znalezienie sobie „gorszego", do którego odnosimy nasz sukces, awans, pozycję itd. Słowo „wieśniak" jest trochę jak słowo „Żyd" czy „Cygan", oderwało się od pierwotnego znaczenia i żyje własnym życiem stereotypu.

Z czego to wynika?

Wciąż żyjemy zanurzeni w mentalności rodem z PRL, gdzie marzeniem był awans do miasta i do klasy robotniczej. Widać to i dzisiaj w polityce. Jeżeli na jakąś partię głosują mieszkańcy wsi, to niejako z definicji uważana jest ona za bardziej roszczeniową, mniej promodernizacyjną czy europejską. To nie jest bagatelna sprawa i wyłącznie problem relacji wieś–miasto, lecz ważna kwestia jakości dyskursu politycznego, bo na tym mechanizmie stereotypizacji wsi i swoistej agrofobii zbudowano mechanizm naznaczania „tych gorszych", który kolejno objął „mohery", a dzisiaj i „pisiorów". Dla przykładu: mój znajomy – młody inżynier, który głosował na PiS – usłyszał od swojego ojca inżyniera: „Jak możesz głosować na partię, na którą głosuje wieś?".

Wspomniała pani o komunistycznej propagandzie...

Bo Marks, Engels czy Lenin pogardliwie pisali o wsi – chłopi, czyli „worek kartofli", bierny, mało rewolucyjny. W PRL dobry rolnik był kułakiem przeznaczonym do likwidacji. A świat proletariacki był z definicji lepszy. Problem ma dłuższą tradycję, pisała o tym Maria Dąbrowska w książce „Rozdroże", przytaczając przykłady mało eleganckich określeń stosowanych wobec chłopów w II RP. Chodziło o drugi etap reformy rolnej, czyli powiększanie chłopskich gospodarstw metodą odkupywania przez państwo od właścicieli majątków ziemiańskich ziemi i sprzedawanie jej chłopom. Struktura agrarna przed wojną była fatalna, a ziemi nie da się kupić w sklepie. Nic więc dziwnego, że także elity II RP budowały negatywny stereotyp chłopów i partii ludowych. Coś zostało po czasach pańszczyzny...

Chce pani powiedzieć, że chłopi są naszymi Murzynami? Setki lat byli niewolnikami i w jakimś stopniu to wciąż pokutuje w naszym myśleniu o nich?

Oczywiście między chłopem pańszczyźnianym a amerykańskim, czarnym niewolnikiem na wielkiej farmie była duża różnica, ale były i podobieństwa – tania siła robocza w rolnictwie. Dąbrowska cytuje argumentację przeciwników reformy rolnej w II RP, którzy nazywali chłopów „dołami społecznymi", biologicznie niezdolnymi do awansu społecznego. Nie brzmi to znajomo? Co ciekawe, z ekonomicznego punktu widzenia pańszczyzna i niewolnictwo w rolnictwie odgrywały podobną rolę do dzisiejszej Wspólnej Polityki Rolnej Unii Europejskiej: obniżały koszty produkcji rolnej i tym samym ceny żywności. Na szczęście dziś płatności bezpośrednie zastępują pańszczyznę. I dobrze, że są te płatności, bo na rolnictwie kokosów się nie robi, a jak się robi, to zwykle kosztem cen lub jakości.

To ciekawe, że Unia prowadzi taką prorolniczą politykę, a nasi rolnicy wcale nie chcieli do niej wchodzić...

A ja się im nie dziwię. Przypomnę, że nasi politycy podkulili ogon przed Brukselą i chcieli bez żadnego sprzeciwu zaakceptować jej stanowisko – zero dopłat dla polskich rolników. Pamiętam artykuł ówczesnego wicepremiera, prof. Leszka Balcerowicza, w „Rzeczpospolitej" z 18 marca 1999 r., w którym pisał, że „płatności bezpośrednie dla polskich rolników będą ich pyrrusowym zwycięstwem i klęską dla kraju". W wielu tekstach pojawiały się opinie, że nasi rolnicy nie zasługują na dopłaty, płatności utrwalą złą strukturę agrarną, zostaną przepite i przejedzone etc. Nie wdając się w szczegóły, Unia miała sprytną argumentację – polskich rolników nie było w UE, gdy wprowadzano płatności. Ale zasady Wspólnej Polityki Rolnej są takie same dla wszystkich i wystarczyło się do tego odwołać. Jak w 1995 r. do struktur europejskich wchodziła Finlandia, to jej liderzy nie tylko wywalczyli pełne dopłaty dla swojego rolnictwa, ale jeszcze na ostrzu noża postawili kwestię większych dopłat dla rolników z północy kraju, którzy uprawiają ziemię w skrajnie niekorzystnych warunkach klimatycznych. Bruksela ustąpiła i stworzyła nowy fundusz, z którego i my dzisiaj korzystamy.

Jednak w końcu polscy politycy wywalczyli dopłaty...

Na fali frustracji rolników wyrósł nam Andrzej Lepper. Dziś już dobrze widać, że w sporze Lepper-Balcerowicz rację miał ten pierwszy. Wyobraża pan sobie dziś polskie rolnictwo w Unii bez dopłat dla rolników? Przecież Wspólna Polityka Rolna to dziś 40 proc. unijnego budżetu, a jak wchodziliśmy do Unii, to było nawet 60 proc.! To nie przypadek, że właśnie w wyborach parlamentarnych w 2001 r. partie ludowe (PSL i Samoobrona) osiągnęły najlepszy wynik po 1989 roku – łącznie 19,18 proc. Media walczyły z „roszczeniowymi" rolnikami, więc wieś głosowała na „swoje" partie. Fakt, że weszliśmy do Unii na w miarę normalnych warunkach, jest efektem strachu opiniotwórczych elit przed akcesyjnym referendum i obawą polityków PSL, iż w Sejmie zastąpi ich Samoobrona. Musieli negocjować i wywalczyli 25 proc. dopłat plus dodatkowe środki dla rolników przesunięte z II filaru.

Jednak Balcerowicz miał chyba rację, twierdząc, że struktura agrarna w Polsce jest wysoce niekorzystna.

I tak, i nie. Zapowiadał, że dopłaty utrwalą tę strukturę, czyli że dalej będziemy mieć same małe, nieefektywne gospodarstwa. Jednak po wejściu do Unii, i to „z płatnościami", średnia powierzchnia gospodarstwa rolnego wzrosła w kilka lat z niecałych 7 ha do 10 ha w 2011 r. Przy czym przez prawie 50 lat PRL – bez dopłat – średnia wzrosła z ok. 5 ha do niecałych 7 ha. Średnia powierzchnia gospodarstwa w Unii to 14 ha. Oczywiście wśród krajów starej piętnastki jest lepiej (24 ha), ale wśród nowych członków (7 ha) wypadamy całkiem dobrze. Nie jest trudno zrozumieć, że nikt nie będzie pozbywał się ziemi, gdy bezrobocie jest wysokie i nie ma alternatywy. Pracy nie ma, więc po co sprzedawać gospodarstwo?

Z politycznego punktu widzenia dopłaty dla rolnictwa to wciąż jednak problem trzeciorzędny.

I wciąż stawiam sobie pytanie, dlaczego tak jest. Dla mnie to naprawdę jest jakiś spadek po marksizmie-leninizmie, cały ten nasz pogardliwy stosunek do wsi, rolnictwa... Tak, to spadek po PRL. Wie pan w ogóle, dlaczego kolektywizacja wsi się w Polsce nie udała?

Nie wiem.

Widzi pan, dziennikarze też nie lubią wiedzieć zbyt wiele o wsi. Polecam miesięcznik IPN „Pamięć.pl" nr 3/2012, w którym opisano walkę „słabej płci" z kołchozami. W latach stalinowskich kobiety wychodziły w pole z religijnymi symbolami i uniemożliwiały traktorzystom zaoranie miedzy między polami. Śpiewały przy tym popularną pieśń maryjną „Serdeczna Matko". Także inne publikacje IPN rejestrują tamten czas, gdy w doniesieniach do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego pisano z terenu meldunki: „We wsi tej i tej powiesił się ten i ten, bo powiedział, że do spółdzielni nie pójdzie" albo „W gminie tej i tej chłopi wybijają trzodę, bo mówią, że wolą wybić, niż oddać spółdzielni". Kułacy siedzieli w więzieniach i ginęli w walce z komunistycznym systemem, ale mimo tych represji i tak wygrali – kolektywizacja się nie udała. I niech pan mi powie – dlaczego mało kto dzisiaj o tym pamięta?

Bo elity nie lubią wsi?

A widzi pan inne wyjaśnienie? O „Solidarności" Rolników Indywidualnych też nie pamiętają. To jakaś intelektualna niepełnosprawność. Nawet w sympatycznych dla wsi serialach zawsze jest ta ławeczka z piwem. W miastach piwa się przecież nie pije... Na seminarium w PAN słyszałam ostatnio, że statystyki pokazują, iż na wsi wydatki na alkohol są mniejsze niż w miastach, ale nie – w każdym serialu o wsi musi być ta ławeczka...

Chce pani powiedzieć, że wieś jest bardziej kulturalna od miasta?

Nie, bo bym wyszła na idiotkę, wprowadzając takie wielkie kwantyfikatory. Ale poziom wykształcenia mieszkańców wsi wciąż jest niższy niż mieszkańców miast. Dlaczego? Bo gdy było już wiadomo, kto zostanie na gospodarstwie, to kształciło się tych, którzy szli do miasta. Jeden dostawał ziemię – czyli majątek, innym opłacało się edukację, by dostali w mieście pracę. To oczywista oczywistość, że zacytuję klasyka.

Czyli na wsi zostawali ci niewykształceni.

Tak, a dokładniej – ci gorzej wykształceni. Stąd stereotyp „niekulturalnego" wieśniaka. Ale prowadzenie gospodarstwa też wymagało wiedzy, a ta była u doświadczonego ojca i w zasadniczej szkole rolniczej. Zna pan na pewno powiedzenie „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie"...

Mój ojciec mówił: „chłop na zagrodzie równy wojewodzie".

W łaśnie do tego dążę, bo tak samo o sobie mówił polski chłop. To było dla etosu pracy chłopa bardzo ważne – że nie miał szefa, że nikt nie mówił mu, co ma uprawiać. Może i był niewykształcony, ale ze starego samochodu musiał sam skonstruować sobie ciągnik, bo przecież w PRL do czasów Gierka ciągniki były tylko dla kółek rolniczych. Jak już miał, to sam go naprawiał, sam kalkulował dochodowość gospodarstwa etc. Był wykształcony, ale nie na uczelni, lecz w praktyce u ojca. A jeśli chodzi o kulturę tych ludzi, to o papieżu nie powiedzą – na pewno – jak pewna pani dyrektor teatru... Kiedyś wieś była wyraźnie zaniedbana. Po wejściu do UE to się zmieniło. Wystarczyły naprawdę niewielkie podwyżki dochodów i dziś, jak się jedzie przez polską wieś, to jest to już zupełnie inny świat: knajpki, lokale, hoteliki, agroturystyka...

—rozmawiał Michał Płociński

Dr Barbara Fedyszak-Radziejowska jest etnografem oraz socjologiem wsi i rolnictwa, pracuje w Instytucie Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN i na Politechnice Warszawskiej w Zakładzie Polityki Społeczno-Gospodarczej i Socjologii

Od niedawna liczba mieszkańców polskiej wsi rośnie. Polacy nie uciekają już ze wsi do miast?

W 2010 r. pytano mieszkańców wsi, czy chcieliby się przeprowadzić do miasta: „nie" odpowiedziało 77 proc. Rok później na to samo pytanie „nie" odpowiedziało już 81 proc. badanych. Rośnie więc atrakcyjność mieszkania na wsi, i to nie tylko wśród jej mieszkańców. Gdy pytamy mieszkańców miast, czy chcieliby się przeprowadzić na wieś, mniej więcej co trzeci z nich odpowiada twierdząco. I to niezależnie, czy pytamy przedsiębiorców, przedstawicieli kadry kierowniczej, czy ludzi biednych.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą