Dzikie Pola na Mazurach

Wsie wciąż są na mapach, ale ludzie odeszli. Rozpadają się domy, zarastają drogi. Przy polskiej granicy Unii z Rosją powiększa się ziemia bezludna. Pięknie tu i strasznie.

Publikacja: 27.09.2013 01:01

W Garbnie pozostało kilkunastu mieszkańców

W Garbnie pozostało kilkunastu mieszkańców

Foto: Plus Minus, Iwona Trusewicz i.t. Iwona Trusewicz

Co roku nadgraniczna mazurska gmina Górowo Iławeckie staje się mniejsza o ponad 50 osób. Proces wyludniania trwa od ponad 15 lat. Wtedy w gminie mieszkało 8300 ludzi. Dziś o 1000 mniej.

– Całe wioski znikają. W Malinowie pozostała jedna osoba, podobnie w Reszkowie; opuszczone zostały Warszkajty, Włodkowo; w Grądziku pozostało siedmiu mieszkańców; w Powierszu sześciu, w Wormiach – 12 – wylicza Sławomira Worobiec kierująca w gminie działem ewidencji ludności.

Pustelnik z Mędrzyk

W sąsiadującej z Górowem gminie Lelkowo ostatni człowiek opuścił wieś Mędrzyki 13 lat temu. Mapa Google wciąż pokazuje nazwę, choć domów już nawet satelita nie wypatrzy. Rozpadły się, zarosły chwastami. Widać tylko wielką białą dziurę – tajemniczą żwirownię przy gruntówce do Piela. Miejscowi opowiadają, że tak naprawdę to skład odpadów lub zużytej broni, bo wybudowało ją wojsko.

Do Rosji stąd kilometr. Rzeka Ławia wlewa się między morenowe wzgórza w płaską dolinkę, w której przez kilka wieków żyła ponad setka ludzi. 30 lat temu były tu sklep, szkoła, świetlica, biblioteka.

Ostatni mieszkaniec – wojskowy osadnik Stanisław Sanocki – żył tu sam jakieś 10 lat z psem i kotem w dwóch izbach rozpadającego się domu. Miał pasiekę, zbierał jagody, jesienią grzyby. Po chleb dojeżdżał rowerem trzy kilometry do Jachowa. Zimą przejazdu nie było. Ludzie podrzucali pustelnikowi pieczywo raz w tygodniu.

W Warszkajtach przed drugą wojną było 112 gospodarstw. Potężna wieś leżała półtora kilometra w linii prostej od Preusische Eylau (Iława Pruska), miasta dwudziestotysięcznego. Była jego rolniczym zapleczem. Nie było chaty, w której gospodarze nie wynajmowaliby izby uczniom i czeladnikom z miasta. Już w latach 30. XX w Warszkajty miały światło, wodociąg, szkołę ośmioklasową, sklep, kuźnię, strażacką remizę, świetlicę, nawet łączność telefoniczną.

Po wojnie ołówek Stalina skazał Warszkajty na powolne umieranie. Nowa granica odcięła wieś od miasta, zepchnęła na koniec nowego państwa. Za plecami postawiła sowiecką sistiemę – zasieki z kolczastego drutu, oraną codziennie ziemię i strażnicze wieże. Droga, która dawniej prowadziła do Królewca, nagle urywała się na drucie kolczastym.

We wsi zapanował pegeer. Rdzenni mieszkańcy – Niemcy i Mazurzy, którzy jeszcze trzymali się ojcowizny, wyjechali w latach 70. do RFN. Na początku lat 90. we wsi zamieszkane były cztery domy.

A potem zapanowała cisza

W Dobrzykowie w gminie Barciany po wsi został jeden dom i pięć osób. Ogród przy domu tonie w jesiennych kwiatach. Lipy rzucają cień na podwórze, las podchodzi do stodoły. Urodziwe miejsce. Słychać tylko ptaki i wiatr.

Do Rosji stąd trzy kilometry, do najbliższego lekarza 21, do sklepu 7,5, a do przystanku autobusowego – 4. Karetka szybko nie dojedzie; już nieraz się pogubiła i dwie godziny krążyła po tych gruntowych drogach i dróżkach. Jakby co, to szybciej swoim autem dowieźć. Tylko że droga kiepska, brak drogowskazów: grunt, a pod nim glina. Jesienią i wiosną błoto po resory.

Ale Bogusława i Piotr Hulowie nie chcą porzucać Dobrzykowa. Z początkiem września odpoczywają w cieniu jabłoni po żniwach na 18 hektarach ziemi przepisanej na syna.

– Dobrze tu nam, spokojnie żyjemy. Mamy telefon, satelitę. Bezpiecznie jest dzięki straży granicznej, która nas często odwiedza. Mamy do nich telefon, zawsze możemy poprosić o pomoc – mówi Piotr Hul.

Patrzę na mapę gminy Barciany. Wciąż tam są: Kurkławki, Nowy Dwór Momajński, Koskajny, Radoski Dwór, Marszałki, Górki.

Tych wsi tak naprawdę już nie ma. Opustoszały. W dwóch ostatnich mieszka po jednej osobie. A w systemie ochrony granicy nowoczesny sprzęt to nie wszystko. Mamy śmigłowiec, specjalne samochody do nocnej obserwacji, quady i land rovery, ale najważniejsi są ludzie mieszkający na nadgranicznych terenach. To oni pierwsi dają znać, że coś niepokojącego się dzieje w pobliżu ich domów. Wtedy możemy szybko reagować. Dlatego wyludniający się pas graniczny to dla nas duży problem – przyznaje ppłk Wiesław Dyśko, komendant strażnicy w Barcianach.

W Górkach ostatnia mieszkanka, 78-letnia Agnieszka Bartoszewicz na swoje lata nie wygląda i na samotność nie narzeka. Trzydzieści lat doiła krowy w pegeerze, wychowała czworo dzieci, teraz ma 1400 zł emerytury.

– Mam komórkę i satelitę; rowerem do pobliskiej wsi jeżdżę, a tam mam troje moich dzieci. Jest bezpiecznie, bo straż często mnie odwiedza. Mieszka się tu świetnie, naprawdę superowo – podsumowuje dziarsko i widać, że niestraszna jej nadgraniczna samotność.

Jedzie sklep

Jan Żegota ściska w ręku kartkę. Ranek piękny, słońce błyska przez konary wielkiego dębu na rozstajach. Żegota wyszedł na gruntową drogę przed dom i czeka. Dziś poniedziałek, dzień, w którym nadgraniczne wsie objeżdża obwoźny sklep. Wielu ludzi kupuje na zeszyt. Oddają pod koniec miesiąca. Albo i nie. Jeden sklep już tak zbankrutował.

Wieś Marszałki objazdowy sklep na kółkach  odwiedza dwa razy w tygodniu. Pozostał tu jeden dom kryty eternitem, szczelnie otoczony lasem. Wcześniej mieszkało pięć rodzin – wszyscy pracowali w okolicznych lasach. Został tylko Żegota z żoną i warszawiak, który kupił drugą połowę domu, ale od ośmiu lat już o nim nie pamięta.

– Pracy w lesie już nie ma, ludzie uciekli do Srokowa. Telefon stały był, ale kabel złodziej ukradł. Do lekarza mamy dziesięć kilometrów, do sklepu wiejskiego cztery – wylicza Żegota.

Jedziemy dalej – do Wyskoku, dużej kiedyś wsi, malowniczo osiadłej na morenowych wzgórzach, przyglądającej się w Jeziorze Oświn. Cały teren to Rezerwat Siedmiu Wysp – unikalna enklawa tysięcy ptaków wodnych i błotnych. Tak tu pięknie, że nie dziwią dostatnie dacze warszawiaków, krakowiaków i gdańszczan. Stałych mieszkańców zostało ośmioro.

Władysław Pasławski z sąsiadkami Olgą i Jarosławą siedzą pod gruszą w ogrodzie. Też czekają na obwoźny sklep. Kwitną astry, georginie, koty i psy grzeją się w słońcu. Sielanka na końcu świata.

– Proszę przyjechać w listopadzie – śmieje się Pasławski. Sam zamieszkał w Wyskoku w 1951 r.: wieś nazywała się wtedy Radość, a ludzie pracowali w pegeerze Srokowo. Wokół były łąki i pastwiska. Kobiety pamiętają, że nieraz polskie krowy przechodziły tu „do Ruskich" i trzeba było prosić polską straż o pomoc w odzyskaniu bydła.

Rosja stąd niecałe dwa kilometry. Za czasów pegeeru ze wzgórz widać było domy i ulice sowieckiego miasteczka Kryłowo. Jeszcze po drugiej wojnie przez kilka miesięcy należało do Polski, zanim Stalin nie przesunął granicy o 14 km w głąb Mazur.

Teraz Kryłowo oddziela od Wyskoku „dżungla". Wraz z upadkiem pegeerów nieobrabiane pastwiska i łąki zdziczały i bujnie zarosły samosiejkami. Gdy pracy zabrakło, młodzi zaczęli wyjeżdżać. Od starych siedliska kupili wielkomiastowi i postawili dacze. Zjawiają się kilka razy w roku.

Na stałe przeniósł się tu z rodziną przedsiębiorca z oddalonego o 30 km Kętrzyna. Codziennie dojeżdża do pracy, ale widok z nowego domu tłumaczy decyzję.

– Zimą też tu pięknie. Gmina nam drogę przetrze, zbierzemy się w mieszkaniu przy piecu poplotkować. Tylko do lekarza daleko, bo 15 km, a telefony mamy stacjonarne, bo ruskie komórki tu nasze wyparły i musielibyśmy płacić jak za rozmowy z zagranicy – tłumaczy Pasławski.

Pani Olga zaprasza na gruszki i śliwki. Obrodziły w tym roku. Z sadu widok na jezioro. Pół domu kupił i odremontował warszawiak. Nawet zimą tu wpada.

Pusta puszcza

Sto kilometrów od Wyskoku, w Dubeninkach ppłk Bogusław Jakubowski, komendant tamtejszej strażnicy, sytuację ma jeszcze trudniejszą. Mazury Garbate wyludniają się najszybciej. Na tamtych terenach rządziły wielkie pegeery, rolników było niewielu. Gospodarstwo państwowe w Dubeninkach 23 lata temu było pierwszym zlikwidowanym w nowej Polsce. Od tego czasu trwa wyludnianie wsi na granicy Puszczy Rominckiej.

Komendant wylicza: Ostrowo – było przedszkole, świetlica, młyn wodny, a teraz nawet budynki zostały rozebrane. W Golubiu i Orlińcu straszą ruiny. W Skajzginach Małych pozostał jeden budynek. Nie postoi długo. W Wysokiem Garbie mieszka jeden gospodarz – żona z dziećmi przeniosła się do Gołdapi. Wioska Żerdziny na trójstyku granicznym Rosji, Litwy i Polski? Z dużej wsi z mieszkańcami narodowości litewskiej przetrwało jedno gospodarstwo. – Czynnik ludzki jest w naszej pracy najważniejszy. Mieliśmy tu już czas intensywnego przemytu ludzi; przemycane są wyroby bez akcyzy, paliwo. Najlepiej monitorują to mieszkańcy. A tu w pasie od Żytkiejm do Bolcin – ani człowieka – wzdycha.

Komendant Dyśko dodaje, że zmieniła się nie tylko demografia nadgraniczna, ale i mieszkający tam ludzie. O ile starsi, zdyscyplinowani przez lata życia w socjalistycznej rzeczywistości wciąż czują się w obowiązku współpracować ze strażą, o tyle młodzi już nie bardzo.

– Współpraca z jakąkolwiek „władzą" źle im się kojarzy. Do tego są sfrustrowani, bo tu nie ma dla nich pracy. Migrują do miast, wyjeżdżają z Polski. Nad granicę nie wracają – mówi komendant.

– Straży Granicznej zależy na osobach zamieszkujących regiony przygraniczne. Takich kandydatów wyróżnia przede wszystkim znajomość specyfiki terenu, życia tutaj. Znają ludzi, ich zachowania, są jednymi z nich. Znają wszystkie drogi, potrafią szybko poruszać się w terenie. To jest wartość sama w sobie. Nie prowadzimy ewidencji zamieszkania kandydatów do służby, ale w naborze w 2013 roku było 12 osób na jedno miejsce – uzupełnia Justyna Szubstarska, rzeczniczka komendanta Warmińsko-Mazurskiego Oddziału Straży Granicznej. Oddział odpowiada za całą polską granicę z Rosją. Siedem lat temu 40 proc. kandydatów do służby stanowili miejscowi.

Łosie i wilki

Sierżant sztabowy Piotr Bukowski pochodzi z Brzeźnicy, wsi oddalonej od Rosji o 200 metrów. Koledzy mówią na Piotra „książę", bo mieszkał i wychowywał się w tamtejszym pałacu. Pałac to tak naprawdę XIX-wieczny dwór rodu hrabiów von Schlieben, który wraz z pobliskimi dworem w Kałkach tworzył wielki pruski majątek ziemski.

Po drugiej wojnie w obu dworach gospodarzył pegeer; potem długo stały puste, niszczały; ludzie uciekali, za to bocianów przybywało.

– U nas na pałacu kilka wielkich gniazd stoi, a w całej wiosce jakieś pół setki. Brzeźnica to dziś bociania wioska jak Lejdy, Duje, Lwowiec czy Żywkowo. Ludzi w nich jak na lekarstwo, za to ptaków coraz więcej – opowiada Piotr Bukowski.

Mijamy dwór w Kałkach. Remont dobiega końca. Gospodarzy tu warszawski biznesmen Andrzej Bilip. Obsiewa tysiące hektarów, stawia biogazownię na kukurydzę, zatrudnia miejscowych, a dwór przywraca do życia pod okiem konserwatora. Już widać, jaka to piękna budowla.

Po drugiej stronie drogi, naprzeciwko dworu stoją dobrze zachowane, imponujące ceglane zabudowania folwarczne zgrupowane w czworobok. Stajnie z hipodromem mogły pomieścić ponad setkę koni; do stajni przylegał wielki spichrz. Za wsią ciągnie się rezerwat Kałckie Błota. Tereny bajkowe, wąskie bite drogi w sam raz dla rowerzystów i piechurów.

– Mamy tu łosie, wilki, rodziny bobrowe, wydry, bieliki, czarne łabędzie i bociany, derkacze, bąki – wylicza skarby nadgranicznej przyrody podporucznik Rafał Tucholski, szef grupy Straży Granicznej w tym rejonie.

– To mogłaby być mekka dla turystów szukających nowych, nieznanych terenów i gospodarcza szansa przygranicznych gmin. Trzeba po nią sięgnąć, póki jeszcze ktoś nad granicą mieszka – przekonana jest holenderska dziennikarka Irene van den Linde.

Wie, co mówi. Dziesięć lat temu wraz z fotografką Nicole Seger przez dziewięć miesięcy objeżdżały wschodnie rubieże nowej większej Unii. W dniu przyjęcia 10 nowych państw – 1 maja 2004 r. – Irene i Nicole zaprezentowały w Rotterdamie plon wyprawy – książkę-reportaż „Koniec Europy. Spotkania na nowej wschodniej granicy". Książka zdobyła wiele nagród.

Na rubieży

Pierwszym opisanym tam krajem była Polska, a pierwszą granicą – polsko-rosyjska. Pomogłam wtedy Irene dotrzeć do Szczurkowa – wsi przedzielonej granicą na pół.

– Proces wyludniania trwał wszędzie, gdzie byłyśmy – nad polską, fińską czy słowacką granicą. Można go zatrzymać, tworząc nowe miejsca pracy, np. w turystyce. Unia ma specjalne pieniądze na wsparcie terenów nadgranicznych, ale wiele z nich zostaje w Brukseli, bo mało kto po nie sięga. To znak, że rządy tych krajów, w tym Polski, nie dostrzegają zjawiska, a samorządy są zbyt słabe czy nieudolne, by ich głos dotarł do góry – mówi Holenderka.

I coś jest na rzeczy. Kto zna Park Krajobrazowy Puszczy Rominckiej, Kałeckie Błota czy Jezioro Siedmiu Wysp? Zarasta i niszczeje Kanał Mazurski – przedwojenna, niedokończona droga wodna łącząca Wielkie Jeziora Mazurskie z Bałtykiem.

A przecież najlepiej zachowane śluzy i konstrukcje znajdują się w przygranicznej gminie Srokowo w pobliżu Marszałków i Wyskoku. Kanał, przy wsparciu samorządów i Brukseli, mógłby być atrakcją na skalę europejską i konkurować z Kanałem Elbląskim. Był nawet projekt sprowadzenia z Holandii maszyny do czyszczenia kanałów, ale na projekcie się skończyło.

W mazurskich nadgranicznych gminach, może poza Gołdapią, baza noclegowa jest uboga, agroturystyka to rzadkość, a inwestycji w ścieżki rowerowe, edukacyjne, szlaki piesze itp. – jak na lekarstwo. Program Polski Wschodniej, który miał być szansą dla najbiedniejszych wschodnich województw, pod rosyjską granicę nie sięgnął. Także dlatego, że samorządy nadgraniczne po nie nie sięgają.

Z końcem sierpnia warmińsko-mazurski urząd marszałkowski ogłosił listę 15 gmin, które dostaną dofinansowanie do zgłoszonych inwestycji z programu odnowy wsi województwa „Wieś Warmii, Mazur i Powiśla miejscem, w którym warto żyć...". Na liście nie ma ani jednej nadgranicznej gminy.

Na razie z turystów, strażnicy graniczni najczęściej spotykają cudzoziemców, którzy zapatrzeni w mapy Google, zapędzają się niemal do Rosji. Najczęściej są to Niemcy, których gna historia i sentyment. Ale ostatnio w Rutce, gdzie mieszka dziewięć osób, a leżąca 100 metrów dalej Rosja zagląda do okien, strażnicy zatrzymali dwoje Brytyjczyków, którzy robili sobie zdjęcia z rosyjskim słupem granicznym.

– Tłumaczyli, że na ich mapie jest tutaj droga do Rosji. Żyjąc i podróżując w zjednoczonej Europie, zapomnieli, jak naprawdę może wyglądać granica. To było dla nich prawdziwe przeżycie... taki koniec Unii z drutami, wieżyczkami. Jak mur czy bariera odgradzająca dwa światy. Słowem, atrakcja – opowiada Rafał Tucholski.

Coś się zmieniło także w Warszkajtach. Wśród wieloletnich chwastów i ruin pojawili się ludzie i ciężarówki. Ktoś stawia tam dom letniskowy.

Co roku nadgraniczna mazurska gmina Górowo Iławeckie staje się mniejsza o ponad 50 osób. Proces wyludniania trwa od ponad 15 lat. Wtedy w gminie mieszkało 8300 ludzi. Dziś o 1000 mniej.

– Całe wioski znikają. W Malinowie pozostała jedna osoba, podobnie w Reszkowie; opuszczone zostały Warszkajty, Włodkowo; w Grądziku pozostało siedmiu mieszkańców; w Powierszu sześciu, w Wormiach – 12 – wylicza Sławomira Worobiec kierująca w gminie działem ewidencji ludności.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Jak wysoko zajdziemy w ciemnościach”: O śmierci i umieraniu
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity od Citibanku można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Plus Minus
„Puppet House”: Kukiełkowy teatrzyk strachu
Plus Minus
„Epidemia samotności”: Różne oblicza samotności
Plus Minus
„Niko, czyli prosta, zwyczajna historia”: Taka prosta historia
Materiał Promocyjny
Sieć T-Mobile Polska nagrodzona przez użytkowników w prestiżowym rankingu
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Katarzyna Roman-Rawska: Otwarte klatki tożsamości