Jakże było zabawnie w socu

Jak to się działo, że w realnym socu wszystko było śmieszne? Mówiliśmy o sobie, że jesteśmy najweselszym barakiem w obozie socjalistycznym, ale to w NRD, nie w Polsce, prekursorzy współczesnych trendów w motoryzacji produkowali samochody z tektury i umieszczali gniazdko na kluczyk po lewej, nie po prawej stronie kierownicy.

Publikacja: 28.09.2013 15:00

Bogusław Chrabota

Bogusław Chrabota

Foto: Fotorzepa/ Rafał Guz

Jeszcze dalej posunięto się w Rumunii, gdzie lokalny przemysł motoryzacyjny posługiwał się przy produkcji pojazdów samochodowych sprzętami gospodarstwa domowego. W produkcie o nazwie Oldcit za pojemnik na płyn do spryskiwaczy robił słoik typu twist-off; jakież to ułatwienie dla poszukiwaczy części zamiennych!!! W Związku Radzieckim natomiast wytwarzano pojazd o wdzięcznej nazwie Zaporożec z oryginalnym systemem chłodzenia silnika powietrzem, który powodował, że poruszając się po drogach, ów niszczyciel (mały, więc nie krążownik) szos, wytwarzał przejmujące świsty i gwizdy, co pośród ponurych modeli czarnych zwykle wołg i budzących grozę sowieckich ciężarówek Kamaz skłaniało do dyskretnego uśmiechu.

I nasza motoryzacja do owej beczki śmiechu dodawała to i owo. Po nabyciu takiej na przykład rodzimej syreny (żadna licencja, produkt własny z zaadaptowanym silnikiem od pompy spalinowej) szczęśliwy kierowca w pierwszej kolejności wybierał się na poszukiwanie części zamiennych, bo wiadomo było, że samochód już w momencie zakupu jest zdezelowany. Gdy wymieniło się wadliwe części, samochód był na tak zwanym dotarciu, co oznaczało, że nie należało się nim poruszać ani zbyt szybko, ani za daleko, bo jeszcze nie dawał gwarancji, że pojedzie. Dopiero po kilku tysiącach przejechanych kilometrów można było uznać, że samochód jest dotarty, i czuć się odrobinę bezpieczniejszym na drogach.

Mój ojciec kupił syrenę 105 L (czyli lux) w końcu lat 70. Nie stać nas było na dużego fiata, „maluch" pięcioosobowej rodziny pomieścić nie mógł, więc syrena była szczytem marzeń. Z zazdrością patrzyliśmy przez szyby terkoczącego samochodziku na sunące obok fiaty, ruskie łady i wołgi, zwłaszcza na szosach słonecznej Bułgarii, dokąd moi rodzice wybrali się na wakacje w 1977 roku, o ile pamiętam. To miała być życiowa przygoda. Zakosztowanie świata. Wakacyjna ekstrawagancja, jaką ofiarował setkom tysięcy Polaków dobrotliwy tyran Edward Gierek. Ojciec szykował samochód do tej podróży przez pół roku. Nabawił się korzonków, leżąc na kocyku pod rozkraczoną syreną i grzebiąc przy podwoziu. Mama zastanawiała się, co sprzedać na bułgarskim kempingu, by podreperować finanse. Sąsiadka pospieszyła z poradą, że „idą" ręczniki frotte i krem Nivea, w Bułgarii nieosiągalny. Wzięliśmy więc z sobą pół setki ręczników i worek kremów Nivea, butlę gazową, garnki i kanapki, mielonkę turystyczną i paprykarz szczeciński, sałatkę z zielonych pomidorów i kilka słoików z ogórkami kiszonymi. Dietę miały uzupełniać kupowane na miejscu chleb i masło.

Pamiętam złote drogi słonecznej Bułgarii, przełom Dunaju, czyli tak zwaną Żelazną Bramę, fascynujące bałkańskie góry i skrzętnie ukryte w nich jak klejnoty dawne bizantyjskie monastery, które podziwialiśmy z rozdziawionymi gębami. Jakie śpiewy! Jakie ołtarze. Jakie ikonostasy! Ile złota. I mnisi z brodami w śmiesznych czapach sunący cicho, jak bez nóg, przez dziedzińce. Potem było morze. W naszym wypadku nie ekskluzywne Złote Piaski (tu w ośrodkach wypoczynkowych piła i zażywała słońca głównie nomenklatura), tylko uroczy Sozopol gdzieś na południe od Burgas, przy granicy tureckiej.

Dla mnie po raz pierwszy wielki świat. Już sam fakt, że „przy granicy tureckiej", robił wrażenie. Obok na kempingu Węgrzy, Czechosłowacy (tak, tak, był taki naród), Niemcy z RFN, a przede wszystkim liczne rodziny ze stołecznej Warszawy. Oni byli najważniejsi. Nosy nosili ze wszystkich zadarte najwyżej. To była inna kasta!!! Po rozbiciu namiotu rodzice uznali, że trzeba sprzedać ręczniki i kremy Nivea, ale jakoś nikt się za to nie chciał zabrać. Znajomość języków była słaba, a i zapału jakoś niewiele. Polski inteligent z lat 70. średnio sobie radził z takimi wyzwaniami. Wysłano więc do płotu z ręcznikami i workiem kremów Nivea mnie, który jeszcze nie byłem inteligentem.

Pamiętam tę scenę jak dziś. Stałem przy płocie i dość nieporadnie próbowałem zagaić do siedzącego przed namiotem po drugiej stronie brodacza: „ej, ty, Bułgar, ręczniki kupić choczesz". Bułgar poderwał się z zainteresowaniem, coś tam krzyknął do swoich i podszedł do płotu. Nie chciałem przerzucać ręcznika nad płotem, bojąc się, że nie odda, więc macał przez dłuższą chwilę paluchem przez druty i w końcu potwierdził, że „charoszyj". Bułgarów była zresztą już przy płocie cała grupa. Wszyscy dźgali paluchami, celując w tekstylia. Każdy cmokał z rozkoszą. Tak, całkiem dobre te polskie ręczniki. Ustaliliśmy cenę, sprzedałem w dziesięć minut wszystkie po osiem czy dziesięć lewów, przeliczając szybko w chłodnym umyśle trzynastolatka, że przebitka jest dwukrotna, więc całkiem nieźle. Potem poszły w pięć minut wszystkie kremy Nivea. Wróciłem do namiotu rodziców z pełnymi banknotów kieszeniami, co mój ojciec skwitował z przekąsem: ten w życiu nie zginie.

Nie pamiętam, ile z tego w końcu miałem dla siebie, pewnie niewiele. Wskutek braku kremów do opalania (w amoku sprzedałem wszystkie) poparzyłem sobie potwornie nogi, ale Bułgarię wspominam jak sen złoty i mimo że nigdy tam nie wróciłem, śnią mi się do dziś po nocach góry Tyrnowa Wielkiego i bajkowa delta wielkiej rzeki Dunaj. Tamte lasy, tamte bagna były dla mnie jak Amazonia, inny świat opisywany przez Fiedlera, Szklarskiego i innych klasyków młodości. Wróciłem do rodzimego PRL-u, który z dnia na dzień stawał się coraz bardziej ponury, choć wciąż śmieszny. Syrena co roku rozpadała się jak zwykle. Ojciec ją reperował. Matka miała coraz dłuższe ręce od siat z zakupami. I mnie zdarzyło się stać całą noc w kolejce po mięso. Przyszły lata 80., całkiem już nieśmieszne. Ale śmiech wciąż był, choć w dużym deficycie. Śmieliśmy się więc i radowali w swoim gronie i w miejscach wybranych jak Piwnica pod Baranami. Po przeciwnej stronie rynku socjalistyczna młodzież piła wódkę przy muzyce Boney M. w klubie Pod Jaszczurami, a nas budziły z letargu pobrzękujące dzwonki Piotra Skrzyneckiego, bawiły jego (coraz krótsze) monologi, śmieszyło do łez śpiewane przez artystów piwnicznych postanowienie (z uzasadnieniem) o zatrzymaniu obywatela Piotra S. na krakowskim rynku, skrzące się jak diamenty wykony Jacka Wójcickiego, pełne liryki pieśni Leszka Wójtowicza, ruskie piosenki Aloszy Awdiejewa, a najbardziej blady świt, kiedy zatrzymaną polewaczką za dychę wracało się do domu. Nad wszystkim głucha cisza krakowskiego poranka, jeśli nie liczyć gruchających głupawo gołębi i unoszącej się z lekka mgły. Takie były czasy. A dzisiejsza młodzież – z czego ma się śmiać, do licha?

Jeszcze dalej posunięto się w Rumunii, gdzie lokalny przemysł motoryzacyjny posługiwał się przy produkcji pojazdów samochodowych sprzętami gospodarstwa domowego. W produkcie o nazwie Oldcit za pojemnik na płyn do spryskiwaczy robił słoik typu twist-off; jakież to ułatwienie dla poszukiwaczy części zamiennych!!! W Związku Radzieckim natomiast wytwarzano pojazd o wdzięcznej nazwie Zaporożec z oryginalnym systemem chłodzenia silnika powietrzem, który powodował, że poruszając się po drogach, ów niszczyciel (mały, więc nie krążownik) szos, wytwarzał przejmujące świsty i gwizdy, co pośród ponurych modeli czarnych zwykle wołg i budzących grozę sowieckich ciężarówek Kamaz skłaniało do dyskretnego uśmiechu.

Pozostało 90% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy