Jeszcze dalej posunięto się w Rumunii, gdzie lokalny przemysł motoryzacyjny posługiwał się przy produkcji pojazdów samochodowych sprzętami gospodarstwa domowego. W produkcie o nazwie Oldcit za pojemnik na płyn do spryskiwaczy robił słoik typu twist-off; jakież to ułatwienie dla poszukiwaczy części zamiennych!!! W Związku Radzieckim natomiast wytwarzano pojazd o wdzięcznej nazwie Zaporożec z oryginalnym systemem chłodzenia silnika powietrzem, który powodował, że poruszając się po drogach, ów niszczyciel (mały, więc nie krążownik) szos, wytwarzał przejmujące świsty i gwizdy, co pośród ponurych modeli czarnych zwykle wołg i budzących grozę sowieckich ciężarówek Kamaz skłaniało do dyskretnego uśmiechu.
I nasza motoryzacja do owej beczki śmiechu dodawała to i owo. Po nabyciu takiej na przykład rodzimej syreny (żadna licencja, produkt własny z zaadaptowanym silnikiem od pompy spalinowej) szczęśliwy kierowca w pierwszej kolejności wybierał się na poszukiwanie części zamiennych, bo wiadomo było, że samochód już w momencie zakupu jest zdezelowany. Gdy wymieniło się wadliwe części, samochód był na tak zwanym dotarciu, co oznaczało, że nie należało się nim poruszać ani zbyt szybko, ani za daleko, bo jeszcze nie dawał gwarancji, że pojedzie. Dopiero po kilku tysiącach przejechanych kilometrów można było uznać, że samochód jest dotarty, i czuć się odrobinę bezpieczniejszym na drogach.
Mój ojciec kupił syrenę 105 L (czyli lux) w końcu lat 70. Nie stać nas było na dużego fiata, „maluch" pięcioosobowej rodziny pomieścić nie mógł, więc syrena była szczytem marzeń. Z zazdrością patrzyliśmy przez szyby terkoczącego samochodziku na sunące obok fiaty, ruskie łady i wołgi, zwłaszcza na szosach słonecznej Bułgarii, dokąd moi rodzice wybrali się na wakacje w 1977 roku, o ile pamiętam. To miała być życiowa przygoda. Zakosztowanie świata. Wakacyjna ekstrawagancja, jaką ofiarował setkom tysięcy Polaków dobrotliwy tyran Edward Gierek. Ojciec szykował samochód do tej podróży przez pół roku. Nabawił się korzonków, leżąc na kocyku pod rozkraczoną syreną i grzebiąc przy podwoziu. Mama zastanawiała się, co sprzedać na bułgarskim kempingu, by podreperować finanse. Sąsiadka pospieszyła z poradą, że „idą" ręczniki frotte i krem Nivea, w Bułgarii nieosiągalny. Wzięliśmy więc z sobą pół setki ręczników i worek kremów Nivea, butlę gazową, garnki i kanapki, mielonkę turystyczną i paprykarz szczeciński, sałatkę z zielonych pomidorów i kilka słoików z ogórkami kiszonymi. Dietę miały uzupełniać kupowane na miejscu chleb i masło.
Pamiętam złote drogi słonecznej Bułgarii, przełom Dunaju, czyli tak zwaną Żelazną Bramę, fascynujące bałkańskie góry i skrzętnie ukryte w nich jak klejnoty dawne bizantyjskie monastery, które podziwialiśmy z rozdziawionymi gębami. Jakie śpiewy! Jakie ołtarze. Jakie ikonostasy! Ile złota. I mnisi z brodami w śmiesznych czapach sunący cicho, jak bez nóg, przez dziedzińce. Potem było morze. W naszym wypadku nie ekskluzywne Złote Piaski (tu w ośrodkach wypoczynkowych piła i zażywała słońca głównie nomenklatura), tylko uroczy Sozopol gdzieś na południe od Burgas, przy granicy tureckiej.
Dla mnie po raz pierwszy wielki świat. Już sam fakt, że „przy granicy tureckiej", robił wrażenie. Obok na kempingu Węgrzy, Czechosłowacy (tak, tak, był taki naród), Niemcy z RFN, a przede wszystkim liczne rodziny ze stołecznej Warszawy. Oni byli najważniejsi. Nosy nosili ze wszystkich zadarte najwyżej. To była inna kasta!!! Po rozbiciu namiotu rodzice uznali, że trzeba sprzedać ręczniki i kremy Nivea, ale jakoś nikt się za to nie chciał zabrać. Znajomość języków była słaba, a i zapału jakoś niewiele. Polski inteligent z lat 70. średnio sobie radził z takimi wyzwaniami. Wysłano więc do płotu z ręcznikami i workiem kremów Nivea mnie, który jeszcze nie byłem inteligentem.