Środek tygodnia, siedziba Feminoteki w Warszawie. Kolorowe składane krzesełka szybko się zapełniają. Na sali gromadzi się około 50 osób – są zarówno młode dziewczyny, jak i panie w średnim wieku. Pojawia się nawet kilku panów. Nic dziwnego, temat rewolucyjny, bo oto autorka publikacji dofinansowanej przez Narodowe Centrum Kultury postawiła sobie za celów obalenie mitu Powstania Warszawskiego. – Nie rozmontowałam do końca tego mitu, on jest za wielki. Zajęłam się tylko aspektem płciowym – tłumaczy skromnie Weronika Grzebalska, autorka książki „Płeć powstania warszawskiego", absolwentka Podyplomowych Gender Studies im. Marii Konopnickiej i Marii Dulębianki i doktorantka PAN.
O seksie z „powstankami"
Jednak półtoragodzinne rozważania niejednego powstańca i niejedną uczestniczkę powstania wprawiłyby w zdumienie. Bo oto Grzebalska dowodzi, jak bardzo kobiety były w czasie tych dwóch miesięcy wspólnej walki dyskryminowane i uciskane. Nie mogły walczyć z bronią w ręku, nie były traktowane na równi z mężczyznami, kierowano je do podrzędnych prac. Grzebalska przywołuje historię jednej z „powstanek" – jak je uparcie nazywa – wobec której dowódca rzekomo zastosował przemoc. Przełożył przez kolano i sprał. I nie ma dla Grzebalskiej żadnego znaczenia, że sama zainteresowana epizodu się wypiera.
Grzebalska jest przekonana, że wkład kobiet w Powstanie Warszawskie do dziś pozostaje niezauważony. Nawet podczas spotkań z powstańcami głos zabierają głównie mężowie „powstanek". Co gorsza, same „powstanki" – relacjonuje – nie zdają sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo były dyskryminowane. Pytane o tę kwestię wykazują się zaś zdumiewającą naiwnością. Mówią na przykład, że koledzy z oddziału chcieli je chronić, opiekować się nimi, dlatego nie posyłali ich w najniebezpieczniejsze miejsca i nie dawali broni do ręki.
Jako dowód ich pośledniej roli Grzebalska przywołuje fakt, że nie znamy z imienia i nazwiska żadnej bohaterki powstania. Choć z sali od razu pada nazwisko Krystyny Krahelskiej, prelegentka ucina, mówiąc, że to niedobry przykład. – Jest Krahelska – przyznaje jednak ostrożnie. – To jedyna kobieta, która ma w Muzeum Powstania Warszawskiego wydzieloną salę, ale tylko dlatego, że dała twarz warszawskiej syrence. Była śliczna i była poetką. Raczej z tym ma to związek – wyjaśnia.
– Miałam ci zadać pytanie: nie eroica, ale erotica powstańcza – zagaja prowadząca spotkanie Agnieszka Weseli-Furja przedstawiana jako historyczka seksualności, organizatorka warszawskiej Manify i Dni Cipki, badaczka przymusowej prostytucji i zjawiska homoseksualizmu w KL Auschwitz. Niedawno w „Newsweeku" opowiadała o dobrodziejstwach poliamorii. – Rozumiem, że zadawałaś (uczestniczkom powstania – przyp. red.) również pytania o erotyzm powstania, seksualność. O to, co tam się działo. Tam może być miejsce na romantyczne miłości, śluby powstańcze pod kulami, ale nie na to, co się robiło bez ślubu i z kim ani na przykład na ewentualne homoerotyczne relacje między „Zośką" a „Rudym", o co była wielka awantura w zeszłym roku – przypomina.
Autorka „Płci powstania warszawskiego" przyznaje ze smutkiem, że niewiele się na temat seksu od swoich rozmówczyń dowiedziała. Jak tłumaczy, wokół relacji intymnych istnieje tabu. – Z jednej strony wszyscy wiemy, że były, a z drugiej mało kto chce o tym mówić. Tymczasem to tabu bardzo silnie dotyka zwłaszcza kobiety – stwierdza Grzebalska, która milczenie na ten temat wyjaśnia oryginalnie: winien ma być „dyskurs narodowy", w który kobiety są wtłoczone.
– Dyskurs narodowy przykłada ogromną wagę do ich czystości, do ich morale i one jako te symboliczne reprezentantki wspólnoty uważały, że ich zachowanie nie jest ich prywatną sprawą, ale jest sprawą narodową. Uważały, że są zakładniczkami tej sprawy narodowej i do dziś milczą na ten temat – przekonuje. I nie przychodzi jej do głowy, że wyjaśnienie może być dużo prostsze i bardziej prozaiczne. Że dziewczyny zwyczajnie miały wtedy inną, przedwojenną kindersztubę.
Skąd w ogóle Grzebalska wie o ucisku kobiet w powstaniu, skoro, jak twierdzi, od samych „powstanek" tego nie usłyszała? Metodologię swojej pracy wyjaśnia następująco: – Jak szłam na te wywiady, miałam naiwną nadzieję, że znajdę ten głos, opiszę go, pozwolę tym kobietom powiedzieć, bo dotąd nikt im na to nie pozwolił, ale bardzo szybko się zorientowałam, że one do mnie mówią tym samym głosem, który znam z podręczników, słyszę go w telewizji. To jest moja sprawa, żeby przebić się przez ten głos i znaleźć tam coś innego. One mówią o swoich doświadczeniach jedynym językiem, jaki znają, językiem ich młodości, ukształtowanym silnie przez dyskurs narodowy, dyskurs patriotycznego obowiązku, przez te role płciowe, jakie wtedy funkcjonowały. W prosty sposób relacjonując to, co one powiedziały, wtórnie spychamy je na margines. Musimy uczyć się czytać między wierszami, starać się zadawać inne pytania, reinterpretować to, co słyszymy, bo inaczej nie dojdziemy do niczego. Nic tam nie znajdziemy – konkluduje badaczka powstania.