Opluwanie Antygony

Mowa elit stała się banią pełną inwektyw, pomówień i bluzgów, które w każdej chwili mogą być wylane na każdego, kto stanie establishmentowi na drodze.

Publikacja: 28.03.2014 23:43

Taki mem hulał w internecie

Taki mem hulał w internecie

Foto: Plus Minus

Przypomina to scenę w jednym z opowiadań Andrzeja Sapkowskiego, w której bohater miał stoczyć z królewskim faworytem „uczciwy pojedynek" – ale pod okiem uzbrojonych osiłków mających rozkaz go zabić, jeśli odważy się uderzyć przeciwnika...

Tak zwany dyskurs publiczny III RP to festiwal obelg, złorzeczeń i lamentów nad upadkiem poziomu debaty. Przy czym lamentują ci, którzy najchętniej i najbardziej dosadnie ubliżają. Nie jest to przypadek, ale strategia wojny – tak jak w konflikcie zbrojnym główną troską agresora jest przypisać winę za wybuch wojny rzekomym prowokacjom strony napadniętej, tak w naszej zimnej wojnie domowej ci, którzy uważają się za wyłącznie uprawnionych do decydowania, starają się narzucić interpretację zdarzeń jako walki oświeconych elit o utrzymanie pod kontrolą i ucywilizowanie rodzimego motłochu.

Cham prosto z dżungli

Stąd w lamentach nad brutalnością polskiego sporu politycznego, z jakimi spotkać się możemy w salonowych mediach, przykłady czerpane są zawsze tylko z jednej strony. Potępianymi chamami zatruwającymi język debaty publicznej nienawiścią są wyłącznie przeciwnicy establishmentu, „prawdziwi Polacy", „patrioci" (w mowie salonu III RP te słowa pełnią funkcję jadowitych, ironicznych obelg).

A ponieważ trudno w obozie antysalonowym wskazać chamów odgrywających w nim role równie prominentne jak w przeciwnym obozie Stefan Niesiołowski (były wicemarszałek, obecnie przewodniczący ważnej komisji sejmowej) czy Janusz Palikot (bodaj najczęściej zapraszany autorytet TVN 24, i zwłaszcza przez Monikę Olejnik, faworyt „Gazety Wyborczej" i „Polityki"), medialni żołnierze salonu upajają się regularnie anonimowymi wpisami z forów internetowych.

To oczywiście propagandowy samograj. Internet jak dzieła Lenina służy dowolną liczbą przykładów na wszystko, co tylko chcemy akurat zegzemplifikować. Szczególnie zaś polskojęzyczny internet służy dowolną liczbą przykładów prostactwa i chamstwa.

Tyle że z wydobywania ze wspomnianych wpisów soczystych obelg pod adresem władzy oraz wspierających ją autorytetów i lamentowania nad niegodziwością cytowanych złorzeczeń (w ostateczności można je przecież dla skompromitowania „wroga" wpisywać samemu) nie wynika nic, poza dostarczaniem sobie i swoim stronnikom usprawiedliwienia dla zachowań najbardziej nawet odrażających.

Tu nie da się uniknąć wyjaśnień co do terminologii. W potocznym rozumieniu cham i prostak to synonimy i oba oznaczają osobę, najczęściej z przeciwnego obozu, która zachowała się wobec używającego obelgi w jego przekonaniunie właściwie – w tym sensie chamem nazwał na przykład Lech Wałęsa Aleksandra Kwaśniewskiego po sławnej debacie z „podawaniem nogi" czy Andrzej Lepper Jarosława Kaczyńskiego po zerwaniu koalicji rządowej.

W rzeczywistości chamstwo to coś innego niż nieznajomość dobrych manier czy nawet świadome ich odrzucanie. Istotą chamstwa jest brak empatii, brak zahamowań w stosowaniu wobec słabszych przemocy i obelg, poniżania i upokarzania. Prostak nie zna zasad – cham je zna i odrzuca świadomie, ponieważ przeszkadzają w osiągnięciu celu: w dominowaniu. Cham bowiem to osobnik przeniesiony do życia cywilizowanego wprost z dżungli (w polskim specyficznym wypadku rzec powinniśmy: wprost z Reymontowskich Lipiec), stosujący zaczerpnięte stamtąd „reguły przetrwania" w walce o byt.

Sączeniem w życie publiczne jadu nienawiści i pogardy zajmują się wyspecjalizowani harcownicy. Obok zdeklarowanych nikczemników chętnie podejmują się tej roli znani intelektualiści, profesorowie czy aktorzy

Ludowa mądrość trafnie uchwyciła istotę zjawiska w powiedzonku „pogłaszcz chama, to cię kopnie, kopnij chama, to cię pogłaszcze". Słabszego – zniszczyć, zmusić do uległości albo rozdeptać, przed silniejszym się płaszczyć, bo rozdepce. Niszczyć i łamać na wszelki wypadek wszystkich, bo kogo nie złamiesz i nie zniszczysz – ten zniszczy ciebie. Wszystko, co odstaje od tego opisanego przez socjobiologów wzorca, wszystkie zahamowania, które ludzie kulturalni nazywają zasadami przyzwoitości, pierwotny instynkt chama nakazuje odrzucać jako słabość i głupotę, „frajerstwo".

Wasalizowanie ?ikon nienawiści

Stosowanie brutalnego języka, szczególnie wobec słabszych, pokrzywdzonych, cierpiących, osób, które nasza cywilizacja każe traktować w sposób szczególny, tak powszechne dziś w naszym życiu publicznym, jest tylko sposobem osiągania generalnego celu – symbolicznej eksterminacji pokonanych osobników. Słowo na „k..." i inne obelgi, acz częste, nie są tutaj niezbędne.

Trudno wyobrazić sobie coś bardziej drastycznie naruszającego podstawowe tabu naszej cywilizacji niż szydzenie z rodzin upominających się o ujawnienie miejsca pochówku ich bliskich, że „urządziły sobie wykopki w grobach", i domaganie się, by za tę fanaberię zapłaciły z własnej kieszeni. A przecież autorką tej jadowitej i odrażającej frazy była osoba osobiście prezentująca nienaganne maniery, uważana za wybitną dziennikarkę.

Niewyjaśniona do dziś tragedia w Smoleńsku, a raczej to, co się działo w Polsce bezpośrednio po niej, jest szczególnie stosownym przykładem do studiów nad chamstwem.

Choć w odniesieniu do III RP studia te zacząć należałoby znacznie wcześniej – jej aktem założycielskim w tej kwestii jest tak zwana wojna na górze, stoczona u zarania pomiędzy Wałęsą a grupą jego byłych doradców, skupionych wokół Bronisława Geremka.

Miała ona swój szerszy wymiar niż tylko rozstrzygnięcie, który z polityków byłej opozycji dominować będzie w nowo utworzonym państwie. Była zarazem pierwszą bitwą trwającej do dziś walki (mającej swe analogie w państwach postkolonialnych lub wychodzących z autorytatywnych reżimów) o zachowanie przez kompradorską elitę PRL, wyhodowaną przez sowieckiego kolonizatora w drodze „awansu społecznego" oraz innych socjotechnik „realnego socjalizmu" i pogodzoną przy Okrągłym Stole z częścią działaczy kojarzonych w latach 80. z „Solidarnością" pozycji, wpływów i przywilejów.

Jak we wspomnianych analogiach afrykańskich czy iberyjskich elita istniejąca – w swych książkach zwykłem ją nazywać postkolonialną – stara się nie dopuścić do wyrośnięcia elity nowej. Całe życie polityczne III RP, cały podział, etykietowany pojęciami prawicy i lewicy, zbudowany jest wokół tej walki – szanujemy elity istniejące czy szukamy nowych.

Zaznaczam, że słowa „elita" używam tutaj nie w potocznym, godnościowym znaczeniu „ci najlepsi", ale w sensie technicznym „ci, którzy zarządzają państwem i życiem publicznym" – w takim, w jakim elitą PRL była nomenklatura. Rozejście się tych znaczeń, fakt, że przynależność do elity w sensie „posiadania kapitału urodzenia/wychowania" i „bycia wpływowym" zazwyczaj się wykluczają, jest bowiem jedną z charakterystycznych patologii postkomunizmu.

„Wojna na górze" skonsolidowała obóz „oświeconych" w pogardzie dla pospólstwa, chamstwa, na uosobienie i przywódcę którego wykreowały elity Okrągłego Stołu Wałęsę. To w niej wyłonił się porządkujący do dziś myślenie propagandystów III RP podział: światłe elity – prymitywne masy, i jego trwałości w żaden sposób nie zmienia fakt, że po licznych politycznych meandrach sam Wałęsa został w końcu oswojony przez salony i wzięty na ich służbę, podobnie jak inny szwarccharakter tamtych czasów Stefan Niesiołowski.

Zwyczaj demonstracyjnego wasalizowania przez zwycięzców wczorajszych ikon nienawiści (dodać tu jeszcze można Romana Giertycha, a ostatnio Michała Kamińskiego) jest jeszcze jednym dowodem, iż mamy tu do czynienia z mechanizmami dżungli, z medialnym odpowiednikiem opisanego przez badaczy rytuału okazywania przez pokonane szympansy w stadzie poddania samcowi zwycięzcy w zamian za wyznaczenie pośledniejszej pozycji przy karmieniu.

Skoro zaś mamy do czynienia z walką o dominację (której jednym z głównych frontów jest medialna „dystrybucja szacunku"), to promowanie w niej zachowań chamskich jako najbardziej skutecznych, ich stopniowe narastanie i rugowanie z życia publicznego przyzwoitości jest oczywistą konsekwencją istniejącego układu społecznego.

Wyszydzone i oplute „antygony smoleńskie", nienawiść i pogarda, jaką okazały elity III RP ofiarom tej tragedii, są przykładem szczególnie jaskrawym i dlatego dobrym do badań. Elita III RP, na której opiera się obecny układ władzy, falę naturalnego współczucia dla ofiar i ich bliskich uznała za śmiertelne zagrożenie dla istniejącego porządku. Dlatego jakiekolwiek współczucie, empatia, podstawowe kulturowe tabu musiały od pierwszych chwil pójść w odstawkę. To była dramatycznie ważna potrzeba nie tylko konkretnych osób rządzących, ale i całej „warstwy wyższej".

Stąd spontaniczne poparcie salonów dla manifestacji przeciwko pochówkowi prezydenckiej pary (manifestacji zwołanej notabene jeszcze za życia prezydenta, pierwotnie przeciwko nadaniu mu honorowego obywatelstwa Krakowa), skwapliwość, z jaką media i ich autorytety podchwyciły rosyjskie oszczerstwa o pijanym generale i „nadętym kurduplu, który zmuszał pilotów do lądowania na kartoflisku", wyszydzanie noszenia przez brata zmarłego prezydenta żałoby czy nieustająco powtarzane oskarżenie, że żałoba po zmarłych jest „graniem trumnami" (mocno to demaskujące, zważywszy, iż zwykle przypisuje się wrogom własne intencje).

Elity Magdalenki popadły po prostu w przerażenie, że skutkiem tragedii może być dojście do władzy – na fali współczucia – zagrażającego ich pozycji obozu politycznego. Ten strach ostatecznie wyleczył je ze skrupułów i norm, nakazując entuzjazm wobec najbardziej nawet chamskich metod dezawuowania śmierci i cierpienia, w rodzaju „Z okazji kolejnej rocznicy katastrofy smoleńskiej wszystkiego najlepszego... hurra, hurra, hurra" Jakuba Wojewódzkiego czy „zapraszam na rocznicową kaczkę po smoleńsku i krwawą merry" Janusza Palikota, tudzież owocując aktami wyrafinowanego zbydlęcenia w rodzaju „sztuki", w której ofiary Smoleńska śpiewają „giniemy za ojczyznę, giniemy za ojczyznę, giniemy za ojczyznę, z okrzykiem k... mać!"

Edek Zbawiciel

Jeśli jednak szukać momentu przełomowego w rozwoju – jak nazwał to schorzenie Jan Pietrzak – „schamienia rozsianego" elit III RP, to nastąpił on wcześniej, gdy do głosu doszła formacja obecnie sprawująca w Polsce władzę.

Doświadczeniem peerelowskiej „inteligencji pracującej", na której oparł się system władzy i dystrybucji szacunku III RP, była bowiem w pierwszych jej latach bezradność. Projekt Unii Demokratycznej oparty na eksponowaniu inteligenckiej wyższości w przekonaniu, że jeśli elita wyraźnie określi i podkreśli swą wyższość, wszystkie stany niższe podążą za nią jak inwentarz za świniopasem, okazał się skutecznym sposobem na budowanie medialnych „godnościowych brandów", na czele z „Gazetą Wyborczą".

Okazało się jednak, że część społeczeństwa poddająca się ochoczo dyktatorom intelektualnych mód jest dość ograniczona i ogrodzona murem niechęci „mas". Poza swym kręgiem (myślę, że jego najlepszym miernikiem jest liczba widzów, którą miał serial Agnieszki Holland „Ekipa" – czyli nieco poniżej miliona) budzi natomiast irytację, wrogość i instynktowny sprzeciw.

Dlatego Unia Demokratyczna, a potem jej dziedziczka Unia Wolności poza swym żelaznym elektoratem odbierana była jako partia przemądrzałych pyszałków, na każdym kroku podkreślających swą wyższość. Musiały więc one oddać rolę politycznego reprezentanta interesów elit ugrupowaniu silniejszemu, łączącemu szersze elektoraty.

Generalnie, pierwsze 15-lecie po „wojnie na górze" było jednak dla salonów okresem nieustającej frustracji. Upust stanowiły dla niej niekończące się debaty o schamieniu „tego kraju", o braku szacunku dla mądrości, wiedzy, dobrych obyczajów, o tym że „zawsze będą tu wygrywać prymitywny i analfabeci" oraz o upadku inteligencji jako warstwy wzorcotwórczej. Ta frustracja przeszła w pewnym momencie w autentyczne przerażenie i panikę, wywołaną ucieleśnieniem wszystkich czarnych snów „elit" – wspólnym rządem Kaczyńskiego, Leppera i Giertycha.

O nieżyjących, o których nie da się powiedzieć niczego dobrego, najlepiej byłoby nie wspominać – ale roli Andrzeja Leppera jako wychowawcy obecnej „klasy politycznej" nie da się pominąć. Wbrew stereotypowi jednak, nie był on człowiekiem, który do życia publicznego wniósł cokolwiek nowego. Był on tym, który – mając mniej od poprzedników zahamowań i skrupułów – robił wszystko to, co oni, bardziej.

Politycy establishmentu nie potrzebowali Leppera, by wiedzieć, że chamska brutalność jest skuteczna. To rozumieli już od czasu, gdy Tymiński i Wałęsa zmiażdżyli brutalnie Mazowieckiego, a Kwaśniewski bezczelnym zagraniem publicznie wyprowadził Wałęsę z równowagi, co kosztowało tamtego prezydenturę. Od Leppera dowiedzieli się czegoś innego: że z brutalnością, z chamstwem, nie można przesadzić. Dzięki sukcesom Samoobrony prysnęła obawa, że ludzie jednak pewnych rzeczy mogą nie wybaczyć.

Sukces Leppera był krótkotrwały, popełnił on bowiem jeden zasadniczy błąd. Nie docenił faktu, iż III RP przeorana została, zwłaszcza w połowie pierwszej dekady XXI wieku, przez ogromną falę awansu społecznego, porównywalną z tą z lat PRL. Mówiąc obrazowo – Lepper budował swą siłę na chamstwie postrzeganym stereotypowo i tradycyjnie, w waciaku, gumofilcach i wiejskim anturażu.

Tymczasem we wchodzącej do Unii Europejskiej III RP podstawowa masa chamstwa przesunęła się do miast. Zachowała swe dzikie, skupione na wydzieraniu oraz garnięciu pod siebie, nieliczące się z bliźnim obyczaje, ale się przebrała, zapragnęła być modna i szanowana. Lepper, mówiąc językiem Mrożkowskiego Edka, „dobrze kombinował", ale był zbyt siermiężny.

Ciekawe, że nie kto inny jak tylko Stefan Niesiołowski w czasach, gdy wszystkim wydawało się, że sposobem na utrzymanie monopolu władzy jest reprezentować „wiochę" i krzyczeć „Balcerowicz musi odejść", znalazł najcelniejsze podsumowanie formacji, do której w końcu sam przystąpił. Nazwał ją miejską Samoobroną.

Bardzo trafnie. Nowy establishment z jednej strony zbudował przekaz w całości oparty na wyższości i pogardzie „lepszych" nad „gorszymi", idealnie trafiający w potrzeby salonów – ale w przeciwieństwie do Unii Wolności, która z grona „lepszych" wykluczała, uczynił ten przekaz inkluzywnym. Odpowiedział w ten sposób na rosnące w siłę emocje aspiracji, które przeważyły nad resentymentami pierwszych lat transformacji.

Poszło to tym łatwiej, że cała ta nowa elita była w swym zasadniczym zrębie grupą awansu – grupą najcwańszych macherów z Polski lokalnej, którzy po różnych skutecznych skokach w tym czy innym miasteczku zapragnęli, mówiąc językiem brutalnym, dopchać się do większego koryta. Chamska brutalność, miażdżenie i brak skrupułów były w ten projekt wpisane od zarania.

„Edek" III RP, z początku pogardzany przez salony jako cwaniak, który wbił nóż w plecy wielkiemu Geremkowi, nie musiał o nic zabiegać. Wystarczało, że okazał się skuteczny w walce z siłą, która im zagrażała – w ten sposób stał się mesjaszem sfrustrowanych elit, dającym ocalenie, poczucie bezpieczeństwa i całkowicie je od siebie uzależnił, zamieniając w swą klakę.

Każdy może trafić pod buty

Nowy establishment do sączenia w życie publiczne jadu nienawiści i pogardy ma wyspecjalizowanych harcowników. Miarą upadku postpeerelowskiej elity jest fakt, że obok zdeklarowanych nikczemników chętnie podejmują się tej roli znani intelektualiści, profesorowie czy aktorzy.

To za sprawą tych ludzi mowa elit ostatecznie stała się banią pełną inwektyw, pomówień i bluzgów, które w każdej chwili wylane być mogą na każdego, kto stanie establishmentowi na drodze. Nie ma tu żadnego immunitetu – wdowy, ofiary powodzi, rodzice sześciolatków czy niepełnosprawnych dzieci, każdy może z dnia na dzień zostać wzięty pod buty, zniesławiony, oskarżony chóralnie o najniższe pobudki i wszelkie nikczemności.

Zbydlęcenie elit nie jest, niestety, aberracją systemu III RP, ale jego logiczną konsekwencją. A lament podnoszony od czasu do czasu przez salonowych propagandystów analizujących anonimowe wpisy z internetu nad „brutalnym językiem prawicy" jest szczególnie odrażającym przypadkiem niezbędnej dla funkcjonowania tego systemu hipokryzji.

Podczas gdy „gorsza" część społeczeństwa jest regularnie poniżana, lżona i odzierana z elementarnej godności, czujne („szczujne", jak mówił śp. Jerzy Dobrowolski) media pilnują, czy okładanemu i oblewanemu pomyjami wrogowi przypadkiem nie wymknie się brzydkie słowo. Jeśli tak, urządzają płaczliwe egzekwie nad „zatrutym językiem". ?

Autor jest publicystą tygodnika „Do Rzeczy"

Przypomina to scenę w jednym z opowiadań Andrzeja Sapkowskiego, w której bohater miał stoczyć z królewskim faworytem „uczciwy pojedynek" – ale pod okiem uzbrojonych osiłków mających rozkaz go zabić, jeśli odważy się uderzyć przeciwnika...

Tak zwany dyskurs publiczny III RP to festiwal obelg, złorzeczeń i lamentów nad upadkiem poziomu debaty. Przy czym lamentują ci, którzy najchętniej i najbardziej dosadnie ubliżają. Nie jest to przypadek, ale strategia wojny – tak jak w konflikcie zbrojnym główną troską agresora jest przypisać winę za wybuch wojny rzekomym prowokacjom strony napadniętej, tak w naszej zimnej wojnie domowej ci, którzy uważają się za wyłącznie uprawnionych do decydowania, starają się narzucić interpretację zdarzeń jako walki oświeconych elit o utrzymanie pod kontrolą i ucywilizowanie rodzimego motłochu.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Walka o szafranowy elektorat
Plus Minus
„Czerwone niebo”: Gdy zbliża się pożar
Plus Minus
Dzieci komunistycznego reżimu
Plus Minus
„Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhan”: Miasto jak z filmu science fiction
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Irena Lasota: Rządzący nad Wisłą są niekonsekwentnymi optymistami