Ale tak samo bym zareagowała, gdyby tenże osobnik biegł do mnie, krzycząc „najlepsze kasztany są na placu Pigalle". Bo nie o sens tego okrzyku chodzi, ale o odruchy warunkowe, do których się nas od kilku dziesięcioleci przyucza.
Oduczono nas (nie wszystkich na szczęście) uczucia obrzydzenia czy strachu na widok pięcioramiennej czerwonej gwiazdy czy sierpa i młota. W efekcie pomnik Lenina w Doniecku wydaje się być milszy niż kilkunastu modlących się muzułmanów.
„Allah Akbar" znaczy po arabsku po prostu „Bóg jest wielki", ale nie będę zanudzać czytelnika pseudonaukowymi dywagacjami o tym, czy Bóg jest ten sam w trzech najważniejszych religiach monoteistycznych, i nie będę robić pospiesznego wykładu z historii islamu i wojen staczanych w imię religii. Za dużo osób się już tym zajmuje.
W 1992 roku Samuel Huntington napisał artykuł, z którego powstała potem bardzo znana książka „Zderzenie cywilizacji". Twierdził w niej, że zamiast zapowiedzianego przez Francisa Fukuyamę „końca historii" jako końca starć ideologii wkroczymy w starą historię, gdzie będą się ścierać różne cywilizacje. A cywilizację określał tradycyjnie jako tożsamość kulturową i religijną.
Jak to zwykle bywa ze skomplikowanymi tekstami, które stają się bestsellerami, zaczynają one często żyć własnym, uproszczonym życiem i przestają przypominać oryginał. Choć w tym przypadku Huntington nawet za bardzo niczego nie komplikował: wyliczył kilka cywilizacji, dodał kilka przypadków granicznych (na przykład Ukrainę), ale po 20 latach każdy już wie, że „bój ostatni" stoczą ze sobą właściwie tylko dwie cywilizacje: zachodnia i muzułmańska. Innych cywilizacji nie ma, cywilizacja jest równoznaczna z religią, a chrześcijaństwo ma jedną tylko kulturę.